środa, 11 lutego 2015

Pierwszy dzień w Bunzlau - Bolesławcu - październik 1945 rok.


Do Bunzlau dojeżdżamy późnym popołudniem. Stukot kół wagonu staje się coraz bardziej nieregularny, jakby i pociąg był zmęczony. Mijamy zrujnowane budynki przed stacją, kilka spalonych czołgów i dużą fabrykę z trzema wysokimi kominami. Widać już niewielkie miasteczko otoczone granatowym kręgiem borów. Żegnamy się czule z naszym opiekunem i panią Wierą, których zdążyłyśmy już polubić. Oni jadą aż do Drezna. To naprawdę dobrzy, serdeczni ludzie i wiele im zawdzięczamy. Wysiadamy z pociągu, a obok nas na peronie wyrasta sterta bagaży. Ostatnie promienie zachodzącego słońca, przebiły się przez wał brudnoszarych chmur i jaskrawo oświetlają zniszczony dworzec, z drewnianym daszkiem nad peronem. Ten pierwszy, mało zachęcający widok miasta, pozostał mi w pamięci na zawsze.
Rozglądamy się z ciekawością pomieszaną z rozpaczą. Więc to w tym mieście przyjdzie nam spędzić resztę życia? Tutaj będzie nasz nowy dom? Przy tym partykularzu, Rzeszów wydaje się metropolią. Mama jest szczególnie przygnębiona, bo miała nadzieję, że uda nam się powrócić do ukochanego rodzinnego Poznania, gdzie żyje cała rodzina Mamy. Dziadek Michał, ojciec Mamy jest powstańcem wielkopolskim z 1918 roku. Mama wychowana w wielkim mieście, bardzo za nim tęskni. Niestety, do dużych miast pchani są teraz mieszkańcy zapadłych wsi, którzy nawet za sto lat nie staną się prawdziwymi mieszczanami. I o to właśnie chodzi, żeby pozbyć się miejskiej inteligencji. Dlatego dla nas miejsca w Poznaniu nie ma!
Udręczone, spoglądamy za odjeżdżającym wolno pociągiem. Zabiera on z sobą nasze niespełnione nadzieje. W drzwiach budynku dworca pokazują się znajome twarze żołnierzy, przeniesionych tu z rzeszowskiego RKU. Przyszli nas powitać, a razem z nimi jest porucznik A. także z Rzeszowa. Ojciec wyjeżdżając, zobowiązał go do opieki nad nami. Jesteśmy powitane entuzjastycznie, a żołnierze bez wysiłku porywają nasze bagaże. Nareszcie przestaniemy je taszczyć!
W hali dworca wyłożonej zielonymi kaflami, na ścianach pełno niemieckich afiszów, których nikt do tej pory nie zdarł. Jeden przedstawia atletycznie zbudowanego SS-mana, z pistoletem maszynowym na piersi, na tle ogromnej czarnej swastyki. Poniżej napis głosi: „ Wir kapitulieren nie!” (My nigdy się nie poddamy!) A nieco dalej, polski afisz przedstawia żołnierza w hełmie z orzełkiem, lecz bez korony, dzierżącego w dłoniach karabin. Poniżej napis:” Na Berlin!” Aż dziw, że obaj wojacy nie wezmą się za łby, lecz wiszą zgodnie, niemal obok siebie.
Wychodzimy z dworca na ulicę. Przed nami pusty skwerek, dalej niewielki park pełen starych drzew. Ulica wyłożona wielkimi płytami, prowadzi do centrum miasta. Czujemy się tu obco i źle. Nieliczni podróżni już przeszli, dokoła prócz nas ani żywej duszy. Rozglądam się i nagle otwieram szeroko oczy, ściskając Mamę za rękę. Przed nami zatrzymuje się czarna kareta zaprzężona w dwa konie. Autentyczna kareta z XIX wieku! Na widok naszych zdumionych min, żołnierze wybuchają śmiechem.
- No i jak się pani podoba nasz wojenny wehikuł? - odzywa się porucznik A.
- Prędzej mogłam się spodziewać, że przyjedziecie po nas czołgiem. - śmieje się Mama. - Skąd wytrzasnęliście to cudeńko?
- Trofiejne. Nasze auto zabrała komisja poborowa. A my, w nagłych wypadkach, posługujemy się tym oto reliktem przeszłości.
Porucznik szarmancko otworzył drzwiczki karety i pomógł nam wsiąść. Oszołomione, wcisnęłyśmy się do czarnego pudła i konie ruszyły. Jazda zajęła nam kilka minut, bo RKU, znajdowało się w budynku dzisiejszej prokuratury przy ul. Chrobrego. W stojącym obok trzypiętrowym domu przy ul. Polnej 8, urządzają mieszkania dla oficerów i ich rodzin. Na razie na parterze mieszka tylko dozorca. Przy drzwiach wita nas starszy, wąsaty jegomość z czerwonym nosem alkoholika. Zza jego pleców wyglądają twarze dwóch zaciekawionych kobiet. O tej porze stołówka żołnierska była już zamknięta, więc dozorca otrzymał bojowe zadanie poczęstowania nas kolacją. Na stole pojawiła się butelka wódki oraz miska galarety z wieprzowych nóżek. Do tego ocet, pieprz, sól i chleb, czarny jak święta ziemia. Brrr! Nasze nadzieje na gorący posiłek rozwiały się jak dym.
Do mieszkania dozorcy zaczęli schodzić się oficerowie z Rzeszowa, a Mama opowiada „biednym wygnańcom”, nowiny o ich rodzinach i miejskie ploteczki. Zagrzebani w tym niemieckim miasteczku, oficerowie spragnieni są wiadomości z „wielkiego świata”. Jesteśmy nieludzko zmęczone i nie możemy przełknąć tej zimnej galarety, której do dziś nienawidzę. Cały czas marzę o położeniu się do łóżka, w ciepłym przytulnym pokoju. Pokazało się jednak, że nie będziemy tutaj nocowały, lecz pojedziemy do nowego mieszkania.
Ogarnęło nas podniecenie. Boże, jedziemy do domu, jakie to szczęście, że mamy już własny dom! Natychmiast puściłam wodze fantazji, wyobrażając sobie różowy pokoik, z małą lampką nocną stojącą na stoliczku, przy biało zasłanym łóżeczku, z siedzącym na nim misiem. Nareszcie nie musimy się już nigdzie śpieszyć, nic nas nie goni, bo za chwilę znajdziemy się w domu! Byłam ogromnie ciekawa, jak wygląda to nasze mieszkanie. Ile ma pokoi, jakie meble i czy posiada łazienkę? Bardzo bym chciała żeby w saloniku stał fortepian, jak w domu dziadków, bo akurat zaczęłam się uczyć grać i miałam nadzieję, że gdy Ojciec wróci, będziemy wieczorami muzykowali. A gdyby tak ten dom miał jeszcze balkon jak w Rzeszowie, z widokiem na ogród i rzekę! Jednak doszłam do wniosku, że wymagam stanowczo za dużo, więc po namyśle zrezygnowałam z balkonu i rzeki. Za to już z góry cieszyłam się na kąpiel w ciepłej łazience! Posiedzę w wannie z godzinę, zmywając z siebie brud. Rano, w naszej jasnej, przestronnej kuchni, powita mnie mama i poda mi smaczne śniadanie, na stole przykrytym białym obrusem. A może będziemy mieli gosposię, taką kochaną, jak nasza rzeszowska Hania? Albo nianię? Nie, na nianię jestem już stanowczo za duża!
Widocznie Mama myśli o tym samym, bo widzę że oczy jej się śmieją i czule przytula mnie do siebie. Ponownie wsiadamy do karety i jedziemy ciemnymi ulicami miasta. Otacza nas nieprzenikniona noc, lecz prawdopodobnie posuwamy się wolno wąwozem z ruin. Nigdzie niemal nie widać światła wskazującego, że tu mieszkają ludzie. Tylko dwie latarnie karety rzucają na drogę słabe światełka. Porucznik A. który odwozi nas na nowe mieszkanie, wraz z dwoma żołnierzami siedzącymi na koźle, opowiada o codziennym życiu w tym mieście. Podobno jest bardzo zniszczone. Z jego półsłówek domyślamy się, że życie tutaj nie będzie usłane różami. Przy okazji dowiadujemy się, że miasto nazywa się Bolesławiec, i ma starą piastowską historię, gdyż zostało założone przez księcia Bolesława Wysokiego.
Jedziemy wąskimi krętymi uliczkami, kareta ciągle podskakuje, trafiając na leżące na jezdni sterty gruzów. Nareszcie zatrzymujemy się przed jakimś domem.(ul. Kubika 20) Jest zupełnie ciemno, więc niewiele widzimy, lecz po lewej stronie na wzniesieniu, dostrzegam jakąś wielką budowlę z wysoką wieżycą. To chyba kościół. Dom jest jednopiętrowy i kompletnie nie oświetlony. Ani w jednym oknie nie pali się światło. Porucznik A. wchodzi po kilku schodkach na ganek i energicznie puka do masywnych drzwi. Nikt nie otwiera, a dom wygląda na niezamieszkały. W tym czasie żołnierze zdążyli wyładować z karety nasze bagaże i pomagają porucznikowi walić do drzwi. Dom dosłownie trzęsie się od potężnych uderzeń. To niemożliwe, żeby nikt tego nie słyszał, chyba że jest głuchy lub nieżywy. Porucznik zapewnia zaniepokojoną Mamę, że ktoś musi być w domu, bo powinni czekać na nas i przygotować nam pokój. Pokój?...
Kiedy nasza cierpliwość się kończy, za drzwiami słychać kroki i kobiecy głos pyta po niemiecku:
- Wer da1?
- Dobry wieczór, proszę otworzyć. - odpowiada porucznik również po niemiecku, przestępując z nogi na nogę, bo wszyscy porządnie zmarzliśmy.
Znowu czekamy i powoli tracimy nadzieję, że kiedykolwiek dostaniemy się do tej twierdzy. W końcu drzwi bezszelestnie się otwierają i na progu staje pulchna Niemka po trzydziestce, w turbanie na zaondulowanych włosach. Mierzy mnie i Mamę taksującym spojrzeniem i nagle uśmiecha się uprzejmie.
- Oh, mein Gott, Herr Oberleutnant! - woła z udanym zdumieniem, zalotnie spoglądając na oficera, ale nie rusza się z miejsca.
Porucznik robi krok do przodu.
- Możemy wejść? - pyta po niemiecku.
- Bitte, kommen Sie herein. - odpowiada kobieta i nareszcie się cofa, zapraszając nas do wnętrza domu.
Porucznik A. przedstawia nas i upewnia się, czy mieszkanie dla nas jest przygotowane. Frau W. przypatruje się nam ponownie badawczo i potakuje. W domu są dwa mieszkania; na parterze i pierwszym piętrze. Po kamiennych schodach wchodzimy na górę do długiego ciemnego przedpokoju i Niemka otwiera jakieś drzwi. Stajemy na progu pokoju i bez słowa patrzymy. Przed nami malutki, środkowy pokoik z oknem wychodzącym na ulicę. Jedno łóżko z brudną pościelą, stara szafa, okrągły stół i dwa krzesła. Na nocnym stoliczku mała lampka nocna. To całe umeblowanie. Mama ciężko siada na pierwszym z brzegu krześle i osłupiałym wzrokiem spogląda na żołnierzy, wnoszących nasze walizki. Rozgniewany porucznik A. dopytuje się, dlaczego nie przygotowano dla nas lepszego pomieszczenia, przecież w domu nie brakuje ładnych pokoi. Niemka tłumaczy, że ten pokój zajmował Ojciec, a ona nie śmiała nic zmieniać bez jego wiedzy.
Tere fere! Nie ulega wątpliwości, że Frau W. stanowczo nie życzy sobie nas tutaj. Zaraz też zrzuca ugrzecznioną maskę i oświadcza, że zamieszkała u niej rodzina, uciekając z Niemiec przed bombardowaniem, pod koniec wojny. Jej stara matka koniecznie potrzebuje spokoju, po przeżytych nalotach lotniczych.
Nasze marzenia o własnym mieszkaniu rozsypały się, jak domek z kart. Porucznik A. patrzy na nas pytająco. Mama z rezygnacją wzrusza ramionami. Teraz jest nam już wszystko jedno. Pragniemy tylko położyć się i spać, spać, spać!... Moją uwagę zwraca duża ilość drzwi w naszym pokoju. Frau W. wyjaśnia, że jedne prowadzą do przedpokoju, nimi weszliśmy, drugie do pokoju zajmowanego przez jej rodzinę, a trzecie do pustego w tej chwili pokoju, w którym mieszka radziecki oficer, obecnie przebywający w terenie. Jej wyjaśnienia wcale mnie nie uspokajają, bo stanowczo za dużo tych drzwi i bardzo mi się to nie podoba.
Porucznik żegna się z nami i życząc nam dobrej nocy, wychodzi razem z żołnierzami. Ale w ostatniej chwili, widząc nasze przygnębione twarze, pociesza nas, że to tylko tymczasowe mieszkanie, bo wkrótce Ojciec postara się nam o coś o wiele lepszego. W końcu odchodzi, obiecując przyjść po nas rano i zabrać nas do RKU na śniadanie.
Zostajemy same, bo Niemka poszła odprowadzić porucznika do drzwi wejściowych. Mama natychmiast podrywa się z krzesła i z zaciśniętymi ustami zabiera się do zmiany pościeli na łóżku. Na razie musimy korzystać z pierzyny i poduszek Frau W. bo nasze kołdry i poduszki pozostały u cioci w Katowicach. Przywiozłyśmy tylko jaśki i bieliznę pościelową, bardzo piękną, z koronkowymi wstawkami. Pomagam Mamie jak mogę i rozwieszam w szafie nasze ubiory. Przez cały czas nie odzywamy się do siebie, a ja udaję, że nie widzę, jak po twarzy mamy spływają łzy. Chce nam się pić i marzymy o gorącej herbacie. Przy łóżku wisi elektryczny dzwonek. Przyciskam guzik i po chwili zjawia się pani domu. Jest mile uśmiechnięta, lecz jej oczy patrzą na nas zimno i z niechęcią. Mama pyta, gdzie można zagrzać wodę na herbatę? Niemka zaskoczona doskonałą niemczyzną Mamy, błyskawicznie zmienia sposób bycia i uprzejmie sama przynosi nam czajnik pełen wrzącej wody. Nagle robi się bardzo rozmowna, wypytując nas o podróż i dziwi się, że Ojciec nie zajął dla nas jakiejś willi, których tyle stoi opuszczonych przez właścicieli. Niezbyt taktownie dopytuje się, czy zamierzamy zatrzymać się tu na dłużej, bo o niej tłoczno, a my z pewnością potrzebujemy wygód. Mama odpowiada chłodno, że tylko chwilowo korzystamy z jej gościny, bo po powrocie Ojca, zaraz się wyprowadzimy.
Całą rozmowę rozumiem niemal dosłownie, bo w czasie okupacji osłuchałam się z językiem „rasy panów”. Czasami bawiłam się z moją imienniczką Gizelą, córką austriackiego aptekarza, który uratował mi życie, dając szczepionkę, kiedy zachorowałam na dyfteryt i odmówił przyjęcia zapłaty. Widać Niemce spadł kamień z serca i zaraz nabrała lepszego humoru. Zaczęła się zachwycać naszą pościelą i współczuła nam, że nie zastałyśmy Ojca. Nieustannie zadawała nam jakieś pytania. Ta jej ciekawość zdenerwowała Mamę, gdyż kobieta nie powodowała się sympatią, lecz miała jakiś inny, ukryty cel. Mama, z natury bardzo życzliwa, umiała zachować się wyniośle i oficjalnie, dając tym Niemce do zrozumienia, że pragniemy być same. Nareszcie zrozumiała i się wyniosła, życząc nam dobrej nocy.
Rzucam się na łóżko i tłumiąc głos rogiem pierzyny, duszę się łkaniem.
- Mamusiu, wracajmy do Rzeszowa! Ja nie chcę tu zostać! Chcę do domu! Do domu!
Rozczarowanie, jakie mnie spotkało, w zetknięciu się moich pogodnych marzeń z ponurą rzeczywistością, przeradza się w agresję. Biję pięściami w poduszki i coraz gwałtowniej zalewam się łzami, tarzając się po łóżku w ataku histerii. Mama, choć tak samo zawiedziona jak ja, nie pozwala sobie na słabość. Surowo obiecuje dać mi klapsa i poleca umyć się w miednicy. Z dzbanka stojącego na umywalce, nalewam wody i muskam palcami twarz, imitując mycie. Mama spostrzega tę moją oszczędną toaletę i uśmiecha się kącikiem ust, ale nic nie mówi. W tym mieszkaniu z pewnością jest łazienka, lecz wolimy jej nie szukać, żeby znowu nie natknąć się na Frau W.
Kładziemy się obie do zimnego łóżka. W pokoju jest bardzo chłodno, a przecież przy bramie widziałam sporą stertę węgla. Jednak nikomu nie chciało się zapalić w piecu, czy posprzątać w pokoju na nasz przyjazd. Jest to taka mała demonstracja niezadowolenia z naszego przybycia. Mama gasi lampkę i pokój pogrąża się w ciemności. Leżymy mocno przytulone do siebie i nadsłuchujemy. W całym domu panuje grobowa cisza, jakby nikt tutaj nie mieszkał. Z sąsiedniego, nie zajętego pokoju, dolatuje tykanie wielkiego zegara, a jego dźwięczne uderzenia odmierzają godziny nocy. Nie jestem już śpiąca, senność uleciała, pozostało tylko zmęczenie i ból głowy. Wraz z ciemnością narasta we mnie strach. Boję się tego obcego, nieprzyjaznego domu i jego gospodyni. Niepokoją mnie te drzwi prowadzące do frontowego, pustego pokoju. Drzwi od przedpokoju i mieszkania rodziny Frau W. Mama zamknęła na klucz, lecz te klucza nie posiadają. Lękam się coraz więcej i szeptem proszę Mamę, żeby zaświeciła lampkę. Znajdujemy się w obcym domu, a czasy są niebezpieczne, zewsząd grozi śmierć.
Przemieszczanie się setek tysięcy ludzi, to raj dla zbrodniarzy, szukających bezpiecznego schronienia. Poza tym, włóczy się mnóstwo ludzi szalonych, psychopatów i zboczeńców, zbiegłych ze szpitali i więzień. Porucznik A. wspominał, że w pobliżu znajduje się tak zwany „Krasnyj Gorod”, zajęty przez stacjonujące w mieście wojsko radzieckie. To bardzo niemiłe sąsiedztwo i w duchu czuję do Ojca pretensje. Mógł zająć jakąś willę lub większe mieszkanie, sam lub z kolegą z RKU. Głośno zadaję Mamie pytanie, dlaczego tak nie postąpił?
- Przecież znasz ojca. Nigdy nie potrafił zajmować się sprawami domowymi. Najpierw zajęty był konspiracją, a teraz w wojsku ciągle przebywa w terenie.
Niestety, Mama również nie jest osobą chciwą dóbr doczesnych i zadowala się małym. Dzięki tym szlachetnym ale niepraktycznym cechom charakteru, rodzice nigdy niczego się nie dorobili, chociaż inni wywozili stąd fortuny i opływali w dostatki.
Nie pamiętam, jak długo leżałyśmy w milczeniu, może godzinę lub dwie. Naraz sztywnieję i szeroko otwartymi oczami wpatruję się w niepokojące mnie drzwi. Widzę wyraźnie, jak duża ozdobna klamka wolno się porusza. Jednocześnie słyszymy obie delikatne trzaśnięcie podłogi pod czyjąś stopą. Zrywamy się z łóżka. Mama mocno obejmuje mnie ramieniem i zdławionym głosem pyta: „Kto tam?” Cisza. Klamka przestaje się poruszać i słychać czyjeś lekkie kroki szybko się oddalające.
Chwytamy krzesła, stolik i barykadujemy drzwi. Ale nie jest to żadna przeszkoda dla tego, kto chciałby te drzwi sforsować. Jednak ta nędzna osłona dodaje nam nieco otuchy Zapalam górną lampę, bo i tak nie zamierzamy spać tej nocy. Siedząc na łóżku zastanawiamy się, kto próbował wejść do naszego pokoju i po co? Dla zamożnej Niemki, to co posiadamy, nie przedstawia dużej wartości. Dla płaszcza z lisem, nie zaryzykuje bliższej znajomości z milicją, a nawet z Urzędem Bezpieczeństwa, bo zamach na rodzinę oficera polskiego, skończyłby się dla niej fatalnie. Mama zapewnia mnie, że jest to dalsza demonstracja niechęci i próba wypłoszenia nas z tego mieszkania. Tylko dlaczego? Przecież nasza obecność zapewnia Niemcom bezpieczeństwo i spokój, a także użytkowanie mieszkania, bo władze miejskie mogłyby natychmiast kogoś jej dokwaterować. W mieście brakuje żywności, opału, dosłownie wszystkiego, a Polacy mają miękkie serca i można z nimi pohandlować, czy wyprosić coś dla dziecka. Widocznie Frau W. ma poważne powody, żeby nas sobie nie życzyć.
W myślach przenoszę się do naszego cichego, pogodnego domu w Rzeszowie, gdzie było mi tak dobrze, chociaż nie był to dom moich rodziców, tylko dziadków. Z początkiem 1945 roku, wojska radzieckie, razem z ochotnikami polskimi, przypuściły szturm na Cytadelę Poznańską, zaciekle broniącą przez elitarne jednostki niemieckie. Twierdza bombardowana z powietrza i ostrzeliwana z najcięższych dział, płonęła i rozsypywała się w gruzy. Wraz z nią obracało się w popiół nasze mieszkanie tak piękne, że nazywane było przez gości ”bombonierką”! Palił się mój biało-niebieski pokój dziecinny, wypieszczony przez Mamę, gdzie miałam spędzać lata radosnego dzieciństwa. W rzeczywistości spędziłam w nim zaledwie kilkanaście godzin przed tułaczką, zakończoną w małym, ponurym Bolesławcu. Po klęsce wrześniowej, na dziedziniec Cytadeli spędzono polskich oficerów i żołnierzy z pułków poznańskich, uczestników obrony Warszawy, wziętych tam do niewoli. Wśród nich znajdował się Dziadek Michał i wuj Władysław. Obaj wpatrywali się w okno naszego mieszkania i stojącego w nim niemieckiego dowódcę Cytadeli. Stał wyprostowany, na tle koronkowych firan i różowych jedwabnych zasłon, patrząc z wyniosłą miną na zabiedzonych polskich jeńców.
Pociągam nosem, bo zbiera mi się na płacz. A tak marzyłam o spokojnym wypoczynku. Mama pociesza mnie mówiąc, że to tylko chwilowa przykrość, bo prędko się stąd wyprowadzimy i urządzimy sobie prawdziwy rodzinny dom. Chcę w to wierzyć, ale jakoś nie mogę. Dokoła panuje cisza, lecz już nie dajemy się zwieść pozorom. Postanawiam, że w razie napaści, wychylę się przez okno i będę wzywała głośno pomocy. Mama uśmiecha się sceptycznie. Przecież Polaków w pobliżu nie ma, a Niemcy nie kiwną palcem w naszej obronie.
Niespodziewanie wybucha strzelanina. Pod oknami słuchać krzyki, tupot nóg, hałas się zbliża, a po murze bije seria z automatu. Do bramy ktoś zaczyna się uporczywie dobijać. O Jezu! Mama gasi natychmiast światło i obie przyklękamy, aby uniknąć zranienia. Słyszymy krzyki, potem jęki, ktoś wyje, nie wiadomo w jakim języku. Znowu słychać strzały, z przeraźliwym brzękiem wylatuje jakaś szyba, rozbijając się na chodniku. Kulimy się pod ścianą, odmawiając szeptem pacierz. Powoli się ucisza. Mama ostrożnie podchodzi do okna, idę za nią jak cień. Ale w tych egipskich ciemnościach niczego nie widzimy. Przez chwile nadsłuchujemy, potem zmarznięte kładziemy się do łóżka.
Boże, kiedy ta koszmarna noc się skończy? Zegar wybija trzecią nad ranem, a czas wlecze się w żółwim tempie. Tej nocy czekały nas jeszcze dwie podobne awantury. Mimo piekielnego hałasu, Niemcy zachowywali się cicho, jak mysz pod miotłą. „Dziki Zachód” przestał mi się podobać. Okazało się, że naprawdę zasługuje na swoją nazwę, ale mnie to już wcale nie bawiło. Obawiałyśmy się zasnąć przekonane, że może to być ostatni sen w naszym życiu. Dopiero gdy zaczęło świtać, trochę się zdrzemnęłyśmy. Porucznik A. dotrzymał słowa i zjawił się około dziewiątej rano. Zastał nas zmęczone, niewyspane, przestraszone i złe. Wysłuchawszy naszej jeremiady, pokiwał tylko głową.
- Codziennie zdarzają się takie awantury. To dopiero początki i trudno od razu zaprowadzić porządek w mieście. Trzeba się przyzwyczaić, bo inaczej tutaj nie wytrzymacie. W tym domu jesteście bezpieczne. Rosjanie tu nie wejdą, bo na murze wisi tablica, że kwaterują tu oficerowie polski i radziecki. To was uchroni przed napaścią.
Okazało się, że niekoniecznie groziła nam napaść z zewnątrz. Jak bardzo się porucznik mylił, dowiodły to czekające nas wydarzenia, zakończone potem głośnym procesem we Wrocławiu i kilkoma wyrokami śmierci. Frau W. przyszła powiedzieć nam: „Guten Tag.” Mama patrząc na nią surowo, spytała ostro, kto próbował wejść nocą do naszego pokoju? Niemka uniosła brwi w udanym zdumieniu.
- Ależ to niemożliwe. - oświadczyła z przekonaniem. - W tym mieszkaniu są tylko kobiety i dwoje małych dzieci. Musiała się pani przesłyszeć.
Mama z równą stanowczością stwierdza, że obie słyszałyśmy kroki i widziałyśmy poruszającą się klamkę.
- Nein, nein! Pani się myli, przecież wszyscy mocno spaliśmy. Nikt nie słyszał żadnych hałasów. Te podłogi nocami trzeszczą pod wpływem wilgoci. Często sama ulegam złudzeniu, że ktoś chodzi.
Nie było sensu z nią dyskutować, więc Mama udaje, że została przekonana. Ponieważ wcale nie znamy miasta, porucznik A. służy nam za cicerone i prowadzi nas do RKU na śniadanie. Tam też miałyśmy codziennie jadać w stołówce obiady. Dzień był jasny i słoneczny, niebo niebieskie i bezchmurne. Z wielkich kasztanowców i lip oraz wysokiej brzozy, rosnących opodal domu, spadały na ziemię pożółkłe liście, tworząc brunatny kobierzec. Na ulicy jesteśmy sami, bo w pobliżu nie widać ludzi. Idziemy powoli, przypatrując się śladom wojny widocznym na każdym kroku. Na wprost naszego domu, wznosi się fasada kościoła ewangelickiego, wyrastająca z potężnych średniowiecznych murów. Kościół jest kompletnie splądrowany, jego wysoka pseudogotycka wieżyca była widocznie punktem obserwacyjnym, bo cała posiekana jest odłamkami. Obok dwóch jednopiętrowych domów, zachowało się kilka innych budynków, ale domy są puste i zdewastowane. Właściwie ta ulica, ( Kubika) miała szczęście, bo żadna kamienica nie została zburzona. Lecz nieco dalej, na dzisiejszej ulicy Kutuzowa i Pierwszego Maja, większość domów leży w gruzach. Ocalałe kamienice nie posiadają ani drzwi, ani okien, a ściany posiekane są kulami. Meble, sprzęt gospodarczy, a nawet odzież, wywleczone są na ulicę, jak wnętrzności trupa, plącząc się nam pod nogami. Co chwilę potykamy się o jakieś garnki, rozbite talerze i połamane sztućce.
Tutaj widać wyraźnie ślady rabunku. W tunelu prowadzącym na Rynek, wisi na jednym gwoździu tablica z nazwą ulicy:„Nicolai Strasse” - sylabizuję mozolnie. Domy są puste, straszą tylko czarnymi dziurami po pociskach. Sklepy mają rozbite szyby wystawowe, a na ulicy poniewierają się resztki towarów. Nieprzyjemnie zgrzyta pod nogami rozbite szkło. Na jednej z wystaw, w sklepie obok tunelu, zachował się manekin kobiecy. Stoi na poranionych kulami nogach, z jedną ręką urwana i prezentuje na sobie strzępy munduru BDM.(Związek Niemieckich Dziewcząt, pełniący często funkcje Pomocniczej Służby Kobiet) Bezmyślnie uśmiechnięta twarz manekina i staranna fryzura, sprawiają dosyć upiorne wrażenie. W innym sklepie, dostrzegam kasę pancerną rozbitą pociskiem z działa. Z jej wnętrza wysypują się banknoty już bez wartości, nikomu niepotrzebne.
Śliczny Rynek o zachowanej średniowiecznej zabudowie, niemal cały leży w gruzach. Ocalała jedynie część strony północnej i dwa domy pod zabytkowym kościołem katolickim, cudem zachowanym. W jednym z domów mieści się hotel „Piast”, w następnym, pierwsza w mieście restauracja z dansingiem „Lwowianka”, której właścicielem jest porucznik A. Ocalała także ulica Kościelna. Lecz od strony banku i nie istniejącego już przedłużenia ulicy Polnej, a dalej Tyrankiewiczów, ul. Bankowej, Opitza, Brody, wszystko zajęte jest przez wojska radzieckie. „Krasnyj Gorodok” obejmuje centrum miasta i jest to dzielnica bardzo niebezpieczna. Często wychodzą z niej uzbrojeni po zęby żołnierze, zwykle pijani, i wałęsają się po ulicach, strzelając, albo rabując przechodniów. Ta enklawa rządzi się własnymi prawami, a Polacy nie mają tam wstępu. Ludzie starannie i z daleka omijają te dzielnice.
Miasto jest prawie bezludne. Jeżeli już ktoś się pojawi, to z pewnością jest to żołnierz albo Niemiec. Ci ostatni, zwracają na siebie uwagę jakimś szczególnym zachowaniem, bo przesuwają się bojaźliwie boczkiem, jakby obawiali się kogoś potrącić. Mężczyźni noszą na sobie przeważnie resztki mundurów i część odzieży cywilnej. Na głowach mają czapki wojskowe, z zerwanym godłem. Nieliczni Polacy giną w masie żołnierzy i tubylców. Porucznik A. powiada, że w całym powiecie jest nas nie więcej niż trzystu Polaków! Oprócz Niemców, Rosjan i Polaków, są w Bolesławcu także Włosi, więźniowie filii obozu koncentracyjnego Gross Rosen, znajdującej się na terenie Zakładów Chemicznych „Wizów,” i w „Hance”, byłej niemieckiej Concordii.
Na środku Rynku stoi piękny ratusz, na szczęście niewiele uszkodzony. Ponad ruinami ul. Prusa, dostrzegam wysmukłą, pseudogotycką wieżycę kościoła Ewangelickiego, nasz znak rozpoznawczy. Miasto jest straszliwie zrujnowane. Całe dzielnice leżą w gruzach, a resztę zniszczył ogromny pożar. Czarne kikuty spalonych domów sterczą w błękitne niebo, a ściany zapadły się aż do piwnic. Gdzieniegdzie potężne wybuchy bomb kruszących, wywaliły całe sterty gruzów, zasypując ulice.
Podobno sprawcami pożaru miasta byli Rosjanie, ale ja do dzisiaj w to nie wierzę. To Niemcom zależało na tym, żeby nie zostawić po sobie jednego całego domu. Wycofujące się wojska niemieckie, niszczyły i paliły za sobą wszystko, aby pozostawić nieprzyjacielowi gołą, spaloną ziemię. Takie były rozkazy dowództwa niemieckiego i samego Hitlera. Przechodzimy wąskimi ścieżynkami pośród ruin, na których z trudem mogą minąć się dwie osoby. Nocą przejście tymi ścieżkami jest niemożliwe. Na dzisiejszej ulicy Daszyńskiego, naszą uwagę zwracają ruiny jakiegoś pałacu. Wspaniałe marmury pokrywają resztki ścian, a w gruzach walają się szczątki posągów i zbitych witraży, zdobiących niegdyś wielki westybul. Pałac był domem Hoffmana, właściciela ogromnej fabryki, której trzy wysokie kominy widzimy za dworcem. Pałac zajmował cały róg ulic Daszyńskiego i Tamki. Na małym skwerku przed dworcem kolejowym, widać kilka bezimiennych grobów. W budynku, gdzie mieścił się potem hotel robotniczy Zakładów Chemicznych „Wizów”, zorganizowano mały szpitalik.
RKU znajduje się w dużej pięknej willi, stojącej pośród strzyżonych trawników i klombów kwiatowych, pełnych kwitnących wiosną irysów, pomarańczowych lilii, łubinów i piwonii. Latem wynosiliśmy tam fotele, stoliki, i całe towarzystwo zasiadało pośród ozdobnych krzewów i kwiatów. Był nawet natrysk z zimną wodą! Na klombach rosły śliczne różowe karłowate różyczki, podobnych nigdzie już nie widziałam. Przy żwirowanych alejkach kwitły nawet fiołki, kaczeńce i forsycje, pomiędzy niewielkimi szpalerami bukszpanowymi. Ogród zniszczono, budując w tym miejscu jakiejś ohydne budy. Ilekroć teraz przechodzę tamtędy, jest mi bardzo przykro, bo jeszcze pamiętam jak tam było pięknie.
Kiedy nareszcie dochodzimy do RKU, jestem już bardzo głodna. Przed bramą stoi wartownik. Poznał nas i z uśmiechem salutuje. Stołówka znajduje się na pierwszym piętrze mieszkalnego budynku przy ul. Polnej 8. Siadamy przy długim stole przykrytym ceratą i po chwili dostajemy kawę zbożową z mlekiem, chleb ze smalcem i pastą ze śledzia, słoną jak Wieliczka. Dziś wyjątkowo otrzymujemy śniadanie, bo jeszcze nie odebrałyśmy od kwatermistrza suchego prowiantu. Od jutra będziemy tu przychodzić tylko na obiady. W dziale prowiantowym przyjmuje nas sierżant, niski i okrąglutki jak piłeczka. Ma poczciwe niebieskie oczy i pucułowatą buzię aniołka z wąsami. Z półki zdjął duże tekturowe pudło i zaczął pakować prowiant, składający się z razowego chleba, kawy zbożowej, puszki smalcu, cukru, soli, marmolady i twardego jak deska suszonego dorsza! Obładowane jak wielbłądy, podziękowałyśmy i skierowałyśmy się do drzwi, ale widocznie sierżant użalił się nade mną, bo dorzucił - tak z dobrego serca - puszkę mielonej wieprzowiny, tabliczkę czekolady i skondensowane mleko z UNRY. ( tak naprawdę wcale nie użalił się nade mną, tylko urzekła go uroda Mamy!)
Wracamy do stołówki na obiad. Na widok znienawidzonej zupy ziemniaczanej, wpadam w rozpacz w ciapki! Przez całe lata okupacji, ta nieszczęsna zupa pojawiała się niemal codziennie na naszym stole. Przysięgłam sobie uroczyście, że po wojnie nigdy więcej nie wezmę jej do ust. Akurat! Nie oczekiwałyśmy z mamą jakichś luksusów, pulardy ze szparagami, czy innych wymyślnych dań, ale grochówka na boczku, krupnik czy pomidorowa, byłyby mile widziane. Niestety, musimy zjeść tę ziemniaczankę. Bardzo zły prognostyk! Jesteśmy osłabione długą podróżą i przygnębione widokiem zrujnowanego miasta, w którym przyjdzie nam żyć. Z lękiem myślimy o czekającej nas nocy w domu Frau W. A tu jeszcze ta ziemniaczana! Spuszczam głowę i solę łzami i tak przesoloną już zupę.... Na drugie danie był dorsz, który cuchnął podejrzanie, ziemniaki i twardawa kapusta.
1Wer da? - Kto tam? Oh,mein Gott.. - O mój Boże, pan porucznik! Bitte, kommen... - Proszę, wejdźcie.

niedziela, 8 lutego 2015

Chrust, zwany też faworkami

Ostatni tydzień karnawału, przed nami tłusty czwartek. Ponoć w tym dniu można dosłownie obżerać się pączkami i chrustem - zwanym też faworkami. Nie miałam szczęścia do smażenia pączków. Nie udawały się, były małe, twarde i zawsze bardzo spieczone. Bardzo cieszyła się z tak cudnie wysmażonych pączków moja mała córeczka - traktowała je jako piłeczki. Wystarczyła chwila nieuwagi i całe mieszkanie było w piłeczkach. Jeśli chodzi o faworki - to moje oczko w głowie. Zawsze się udawały, zawsze wszystkim bardzo smakowały i błyskawicznie znikały ze stołu. Nie jestem pasjonatką pieczenia, to działka mojej siostry, jednak w moim domu rodzinnym mistrzynią w smażeniu faworków od wielu, wielu lat jestem ja. 

Nawet pamiętam jak do tego doszło.




W czasie karnawału, postanowiliśmy z koleżankami i kolegami z klasy maturalnej urządzić prywatkę. Mama Ewy dała nam przepis na faworki, mówiąc, że zawsze się udają. W tamtych czasach nie było firm kateringowych, więc ”żarełko” przygotowywaliśmy sami. Prywatka odbywała się u mnie w domu. Wszyscy mieli swoje zadania do wykonania. Gwoździem programu miały być faworki. Przepis prosty: 3 szklanki mąki, 1 łyżeczka proszku do pieczenia, 1 cukier waniliowy, 4 żółtka, ½ szklanki kwaśnej śmietany, szczypta soli, olej lub smalec do smażenia, cukier puder do posypania. Oczywiście to jest przepis na małą porcję, my musiałyśmy 5-krotnie zwiększyć proporcję. Warto było poświęcić czas na smażenie, faworki były przepyszne, kruche,z pęcherzykami powietrza, rozpływające się w ustach. Suto obsypane cukrem pudrem czekały na wniesienie do pokoju. Tymczasem pozostali uczestnicy bawili się przy dźwiękach muzyki płynących z adapteru Bambino.


Zaprosiliśmy też panią “fotografkę”, aby uwieczniła swoim aparatem nasze radosne młodzieńcze chwile. Zapomnieliśmy o faworkach, w wielkim pośpiechu kilka koleżanek z kuchni przenosiły talerze, na których piętrzyły się sterty chrustu.W pewnym momencie jedna z nich potknęła się na dość szerokim progu i zawartość niesionych przez nią talerzy znalazła się na podłodze,na podłodze z desek, świeżo malowanej pastą Tempo. Pokruszone przy upadku faworki i cukier puder pięknie udekorowały podłogę. Gdyby był odkurzacz, nie byłoby problemu, a tak - przez kilka dni jeszcze widoczne były ślady prywatki.


Od naszej prywatki upłynęło wiele czasu, ale przepis na faworki się zachował, Smażę je czasem, a szczególnie w okresie karnawału. Nasza szkolna przyjaźń też przetrwała i trwa do chwili obecnej.
Tekst i zdjęcia: Irena Derecka