Polecenie wydane cichym głosem - proszę się ubrać.
- I ma tu pani skierowanie do szpitala w celu pobrania próbek do badania. Proszę, to może po świętach.
Pani doktor odwróciła się do mnie tyłem i po zastanowieniu, głośnym głosem rzekła, nie - już jutro. Pomyślałam,więcej już tu nie przyjdę.
Jestem już w poczekalni. Doktor wychodzi do mnie - jutro o godzinie 7:30 mam się zglosić na oddziale ginekologicznym u Pani ordynator.
Tak zrobiłam,wyznaczono mi termin na wtorek. To było 13 grudnia. Zgłosiłam się. Pobrano mi materiał do badania.Wyniki mają być przysłane w terminie około miesiąca. Już 23 grudnia otrzymuję telefon ze szpitala - z poleceniem aby zgłosić się u Pani ordynator.
Przychodzę. W gabinecie jest trzech lekarzy - tak litościwie na mnie spoglądają. Pani ordynator mówi - są wyniki, rak złośliwy trzeciego stopnia. Daje mi skierowanie do kliniki na oddział onkologii. Nogi mi się ugięły.
Wracam do domu, Jutro Wigilia - przyjadą goście - co mam robić? Dzwonię do syna, który jest lekarzem, a mieszka w Sobótce.
- Marek, mam raka trzonu macicy
- Mamuś, co ty mówisz, powtórz
Powtarzam, rozmowa się urywa. Próbuję się połączyc na nowo. Syn nie odbiera.
Myślę - Wigilię zrobię. Nic nie będę gościom mówić o swojej chorobie.
Po paru godzinach syn dzwoni.
- W pierwszy dzień po świętach masz się zgłosić w klinice. W celu ustalenia terminu operacji.
Nastała wigilia, wszystko jest jak zawsze. Nikomu nie mówię co się ze mną dzieje. Jest spokój do momentu dzielenia się opłatkiem. Nie wytrzymałam. Łzy napłynęły do oczu. Może to moja ostatnia wigilia.
Zjedliśmy kolację. O północy poszliśmy na pasterkę. Po powrocie nikt się nie kładzie spać. Siedzimy do rana, kolędujemy ze łzami w gardle. W drugi dzień świąt wszyscy się rozjechali, a ja się szykuję do szpitala. Rano po świętach jestem w klinice, termin operacji wyznaczono na trzeciego stycznia.Wracam do domu.
Drugiego stycznia zgłaszam się na oddział. Personel szpitalny przygotowuje mnie do operacji, która ma się odbyć następnego ranka.
Wcześnie, przed siódmą wywożą mnie z sali. Pod drzwiami stoi wnuczka. Jest blada,wystraszona - chyba nawet bardziej niż ja. Odprowadza mnie pod blok operacyjny. Mówi, że zaczeka na mój powrót. Gdy wróciłam na oddział, wpuszczają ją na salę. Zakłada mi na szyję medalik anioła stróża.
- Babciu nie ściągaj go, niech cię strzeże.
Po siedmiu dniach wypisano mnie ze szpitala do domu.Wyznaczono termin radioterapii, chemii, brachyterapii. Mam się zgłosić 6 lutego.W przeddzień wyjazdu na terapię dostaję zaburzenia błędnika. Nie mogę utrzymać równowagi, wymiotuję. Wezwany lekarz przychodzi do domu. Daje zastrzyk - tabletki nie przyjmę - zwymiotuję. Dopiero po dwóch dniach mogłam zażyć lekarstwo doustnie.
Z tygodniowym opóźnieniem jadę na radioterapię. Wiezie mnie syn.
- Mamuś w dniu w którym miałaś operację urodziła ci się prawnuczka,odwiedzimy ją.
Idę do prawnuczki trzymam się kurczowo syna, mam jeszcze kłopoty z utrzymaniem równowagi. Zachodzimy na miejsce. Wnuczka mówi - babciu weź małą na ręce, przytul.
Boję się, że mogę wypuścić maleństwo z ręki. Siadam. Wnuczka podaje mi dziecko. Tulę do siebie to maleństwo. Jest taka mała, ważyła 1800 gram jak się urodziła, a ma dopiero miesiąc. Włoski rude, śliczna.
Idę do prawnuczki trzymam się kurczowo syna, mam jeszcze kłopoty z utrzymaniem równowagi. Zachodzimy na miejsce. Wnuczka mówi - babciu weź małą na ręce, przytul.
Boję się, że mogę wypuścić maleństwo z ręki. Siadam. Wnuczka podaje mi dziecko. Tulę do siebie to maleństwo. Jest taka mała, ważyła 1800 gram jak się urodziła, a ma dopiero miesiąc. Włoski rude, śliczna.
Koniec pieszczot - jadę do kliniki. Po przyjeździe - jeszcze nie weszłam do swej sali - a tu zaraz badania - tomografia, rysowanie na brzuchu punktów do naświetlania. Doktor podprowadza mnie pod bunkier, w którym mam mieć pierwszą radioterapię. Czekam na wezwanie. Wchodzę, a tam dużo jakiś aparatów. Lęk mnie ogarnął, ale posłusznie się kładę. Zaczyna się naświetlanie. W pomieszczeniu jestem tylko ja - sam na sam z tą machiną. Po naświetleniu nie mogę się podnieść. To błędnik znów dał znać o sobie.
Zaprowadzono mnie do sali. Położyłam się, dostałam jakiś zastrzyk.
Rano czuję się trochę lepiej. Trzeba iść na drugi zabieg. Koleżanka z sali pomogła mi. I tak przez pięć dni. Mija jeden cykl - ma ich być co najmniej siedem. Jadę do domu na przepustkę, a po dwóch dniach wracam i zaczynam nowy cykl zabiegów.
Stan zdrowia zamiast poprawić - pogarsza się. Wymiotuję i mam biegunki. Poziom potasu spadł. Dostaję dwa razy w tygodniu po dwie butle w kroplówce, płytki spadają. Mija drugi cykl - przepustka. Podczas trzeciego cyklu - na Dzień Kobiet urządzono nam sesję terapeutyczną. Kto miał siłę - to uczestniczył.Na dużej auli ustawiono długi stół nakryty białym obrusem. Na nim ustawione wzdłuż, palące się, małe świeczki - jedna obok drugiej. Jest też kawa i ciasto. Okna zasłonięte, z głośnika leci cichutko lekka nastrojowa muzyka. Przy wejściu każda z nas otrzymała kwiat. Po wstępnym powitaniu przez panią psycholog i terapeutkę, za proponowano nam półgodzinną sesję. Kto nie czuł się dobrze wyszedł. Bo w czasie sesji musi być spokój.
Opiszę krótko jak to przebiegało. Zamykam oczy i przenoszę się w świat dziecięcy. Biegam boso po mokrej łące. Słońce świeci, jest wesoło, ptaki śpiewają. Nagle - opada mgła. Przytłacza mnie, nic nie widzę. Jest bardzo ciężko. Mgła opada, staje się coraz ciemniejsza, sięga kostek. Próbuję przed nią uciec, ale nie mogę. Nagle - w oddali widzę światełko - jakby w tunelu. Idę w tym kierunku. Idę,a tam potężne skały. Nie można przez nie przejść. Próbuję, wchodzę w otwór. Zaklinowałam się - ani do przodu, ani do tyłu. Duszę się. Nie odpuszczam, mocuję się. Wreszcie mi się udało - jestem na drugiej stronie. Podziwiam widok. Za skałą stoi piękny ukwiecony zamek. Świeci słońce, uśmiecha się do mnie, jest mi lżej. I tak z moją chorobą. Jest mi ciężko, ale będzie lepiej. Wracam na oddział podbudowana psychicznie. Po następnej chemii pesymizm powraca.
Koniec czwartego cyklu - czwarta przepustka - jestem w domu. Szybko koniec wolnego - czas wracać na oddział. U mnie nastąpiła blokada. Nie chcę wracać na oddział. Usiadłam, rozpłakałam się. Jestem coraz słabsza - wymiotuję, męczą mnie biegunki, nie mogę jeść, muszę przestrzegac diety. Jak to jest? Byłam silna,nic mnie nie bolało,a teraz czuję się coraz gorzej.
Do pokoju wchodzi mąż.
- Dlaczego płaczesz?
Nie odzywam się.
Wychodzi. Ponownie wraca, czegoś szuka w pokoju. Akurat ma najwięcej spraw do załatwienia. Wychodzi. Słyszę, że dzwoni do syna - rozmawiają o mnie.
- O nie, już nie będą decydować o mnie - pomyślałam.
Wstałam. Pakuję do torby piżamy, ręczniki. Ubieram się. Mąż wyprowadza z garażu auto. Bierze moją torbę, wynosi do wozu - wsiadam. Wszystko odbywa się bez słowa. Ruszamy.
Odwieź mnie na dworzec - proszę - jadę pociągiem.
Nie stawia oporu, wiezie. Czekam na pociąg około 20 minut. Wsadza mnie do wagonu. Proszę aby mnie w szpitalu nie odwiedzał. Na przepustkę już do domu nie przyjadę. Pociąg rusza - jadę. Mam żal do całego świata. Kłócę się z Bogiem. Dlaczego tak się dzieje? Jestem czwartą osobą z rodziny w linii prostej - chora na raka. Brat w wieku 35 lat zmarł, mama zmarła, młodszy brat jest 3 lata jest po operacji i chemii. A teraz ja.
Tak rozmyślam,w duchu. Płaczę. Jest już Wrocław, wysiadam z pociagu. Przede mną stoi moja wnuczka. Kończy przez telefon rozmowę - “Mam babcię, wysiada z pociągu”.
Babciu, dziadziu bardzo się martwi - odwiozę cię do szpitala.
Zresztą, ona była u mnie codziennie w szpitalu.
Rozpoczyna sie piąty cykl. Zaczynają mi sinieć usta, paznokcie przyjęły barwę fioletu. Badania: wyniki złe - potrzebna krew. Jestem coraz słabsza, zrezygnowana z życia. Podłączają mi krew,wchodzi wnuczka. Jak zobaczyła co się dzieje, narobiła płaczu, krzyku. Dlaczego? - to moja babcia!
Wyprowadzono ją. Po niedługim czasie przychodzi ksiądz. Mówi - chcę ci udzielić ostatniego namaszczenia, Jak to powiedział, odwróciłam się do niego plecami.
- Ja chcę żyć, nie umierać - powiedziałam.
Usiadł, coś pomruczał, wyszedł.
Tak leżę i myślę - może to czas już na mnie? W tygodniu w którym miałam operację, urodziła się prawnuczka - trzeba zrobić miejsce dla nowo narodzonej.
Po dwóch dniach odwiedził mnie ponowie ksiądz. Pogodziłam się z Bogim, przyjęłam święte namaszczenia,i myślę - co ma być, niech będzie. Jeszcze mam tylko 10 naświetleń, na przepustkę nie jadę.
W szóstym tygodniu pobytu w szpitalu wymioty ustapiły. Jest mi lżej. Przyjeżdża do mnie wnuk z rodzicami, aby zaprośic mnie na pierwsza komunię świętą. Ma się odbyć w pierwszą niedzielę maja. Chciałabym tam być Takie mam marzenie - może się uda. Wnuk opowiada mi jaki ma problem - ma 8 lat, ma narzeczoną, chciałby się teraz ożenić i mieć dwójkę dzieci. Najlepiej bliźniaki i już to miałby z głowy. Pytam czy rodzice widzieli narzeczoną. Powiada tak - tacie bardzo się spodobała, bo ma warkocze jak ogonki myszy. A mama mówi, aby zaczekać, rozejrzeć się - może są ładniejsze dziewczyny. Pożegnali się, wychodzą. Od drzwi wnuk wraca.
- Babciu jak ty łapałaś te raki, że jeden się ciebie uczepił.
Syn wziął go na bok i wytłumaczył, że to taka choroba. To tylko potocznie mówi się, że złapała raka. Nie wiem czy to go przekonało,
W kwietniu wróciłam ze szpitala do domu. Wrak - w ciagu dwóch miesięcy schudłam 13kg. Słabiusieńka, twarz pomarszczona - z wyglądu starsza o 10 lat - ale szczęśliwa
Trzeba się szykować na komunię - mam trzy tygodnie. Dużo wypoczywam, spaceruję po swym ogrodzie - tyle na ile pozwolą mi siły. Mam zakaz przebywania wśród ludzi, aby nie złapać infekcji - mam poparzone jelita,dostałam odczynnik po promienny. W ciepłe dni leżę na huśtawce w swym ogrodzie. Dużo śpię.
Jest maj, jadę na komunię. W kościele jestem pół godziny przed ceremonią,ćaby uśiąśc. Czekam. Idą dzieci - piękne i uśmiechnięte. Wszystkie są ubrane w białe alby.Z radości serce ściska. Udało się. Jestem tu. Obecna.Mogę zobaczyć wnuka w tak ważnym dla niego momencie. Po zakończeniu ceremonii wszyscy opuszczają koścół. Jest prawie pusto. Ja muszę zmobilizować siły, aby wstać i wyjść. Zauważył mnie wnuk, przybiegł - za nim jego rodzice.
- Babciu jesteś wielka - uśmiechy, obustronna radość.
Wychodzimy. Pod kościołem stoi grupka zaproszonych na komunię gości. O dziwo, nie podchodzą do dziecka, a do mnie. Ściskają, witają, spoglądają ze współczuciem. Jedziemy na obiad. Stół suto zastawiony - to nie dla mnie. Zjadłam trochę rosołu, kawałek gotowanej piersi z kurczaka - i to wszystko. Po godzinie jestem bardzo zmęczona, wracam do domu. Zmęczona, ale szczęśliwa. Udało się.
Po 6 tygodniach jadę do kliniki do pierwszej kontroli. Robią mi badania, wyniki są rokujące optymistycznie. Nadal ścisła dieta. Wymioty ustąpiły, biegunki z coraz mniejszą częstotliwością. Czuję poprawę. Mam nadal zakaz spotykania się z ludźmi, mogę kontaktować się jedynie telefonicznie. Jestem silniejsza.
Po dwóch miesiącach od wyjścia z kliniki otrzymuję telefon od Pani doktor. Tej, która prowadziła mnie w szpitalu. Byłam bardzo zaskoczona. Nby pyta mnie o numer telefonu stażystki, która miała praktykę lekarską na tym oddziale. Po chwili luźnej rozmowy, mówi wprost, chcę wiedzieć jak się pani czuje.
- Jestem bardzo ciekawa - dopytuje się
- Już lepiej - odpowiadam.
Słyszę w jej głosie radość. Udziela mi wskazówek, co mam dalej robić. Najważniejsze, nie przebywać w towarzystwie obcych osób, aby nie złapać infekcji, - i - , nadal ścisła dieta. Dużo odpoczywać. Przyrzekłam przestrzegać zaleceń.
Przez całe lato nikt do mnie nie przychodził, ani ja nigdzie nie bywałam. Całym moim światem był mój ogród. Jesienią odważyłam się na spacer bocznymi ulicami miasta. Jestem coraz silniejsza.
Zbliżają się Święta Bożego Narodzenia. Zjeżdżają się goście. Jest jak dawniej - wesoło. Ale na pasterkę nie idę, nie mam siły.
Minął rok od radioterapii. Robią mi wszelakie badania - łącznie z tomografią jamy brzusznej, głowy, prześwietleniem klatki piersiowej. Wyniki dobre.
CHYBA UDAŁO SIĘ.
Spotykam się z ludźmi, pracuję w swoim ogrodzie. Cieszę się życiem. Dziękuję Bogu,l ekarzom i wszystkim tym, co w tych trudnych chwilach ze mną byli.
Proszę bardzo nie narzekajmy na lekarzy, warunki szpitalne, jedzenie. Lekarze cieszą się z nami sukcesem, przeżywają nie powodzenia.
Człowiek naprawdę chory pragnie jedynie pomocy medycznej. Nieważne że szafka stara, jedzenie nie takie jak w domu. Lekarze naprawdę robią wszystko, aby nam pomoc. Personel pomocniczy ma naprawdę pełne ręce roboty, aby utrzymać ład i porządek w łazienkach, toaletach. Nie zawsze zdążyło się do toalety. Bywało że ściągało się z siebie brudną piżamę, i wyrzucało do kosza. Mycie wodą nie wchodziło w grę - nastąpiłoby poparzenie, tak jakby się oblało wrzątkiem. I tak było po wyjściu że szpitala przez dwa miesiące. Dopiero po tak długim czasie od zakończenia terapii można było się wodą obmyć. Szły w ruch pianki do mycia i kilogramy ligniny.
Dzisiaj jestem,bardzo aktywna,wesoła.Mam dużo przyjaciół.Chyba jeszcze parę lat pożyję.
CHCĘ ŻYĆ
Janina Korol