środa, 15 lutego 2017

Kilka słów o książce



Po lekturze książek, z którymi zetknąłem się swego czasu, dochodzę do wniosku, że Hiszpania posiada niezwykłą moc, przyciągającą współczesnych pisarzy. Między innymi: W. Wharton w „Rubio”, K. Harrison w „Tysiącu drzewek pomarańczowych”, a także Cohello w „Pielgrzymie”, umieścili akcję swoich książek we wschodniej części Półwyspu Iberyjskiego. Podobnie Brytyjczyk; David Lodge w epilogu wydanej w 1995 roku książki „Terapia” pozwala dopełnić się rozpoczętej przed 35 laty historii właśnie na terenie pięknej Hiszpanii. 


Pierwsza z czterech, różniących się zarówno pod względem treści jak i formy, części oprowadza nas po kulisach produkcji „soapu”. Chodzi oczywiście o popularny także w naszym kraju gatunek serialu telewizyjnego zwany sitcomem (przy okazji; przedrostek „sit” nie pochodzi od siedzenia, które związane jest nieodłącznie z oglądaniem telewizji, ale od określenia situation – czyli sytuacyjny, „com” to oczywiście komedia). Bohater to dobiegający sześćdziesiątki autor scenariusza, realizowanego od pięciu sezonów, hitu tego gatunku na Wyspach Brytyjskich, zatytułowanego potocznie „Sąsiedzi”. Tobbyego (Laurenca) poznajemy gdy rozpoczyna kurację swojego prawego kolana, które niespodziewanie zaatakował ostry, trudny, jak się okazuje, do zdiagnozowania ból. Obok tej typowo fizycznej dolegliwości cierpi on na parę przypadłości związanych bardziej z ludzkim psyche. Można je razem sprowadzić do określenia „niedowład wewnętrzny”. Efekt tegoż niedowładu jest taki, że zamiast osoby zadowolonej ze swojego udanego życia zawodowego i poprawnego życia osobistego, mamy hipochondryka zmagającego się z podjęciem najprostszych decyzji, otyłego mężczyznę z syndromem wieku średniego oraz uzależnionego od wszelakich terapii, rozkojarzonego wciąż malkontenta. I nagle w jego ustabilizowanej egzystencji ma miejsce niespodziewane wydarzenie, przewracające do góry nogami nie tylko jego dotychczasowe życie, ale zmieniające również cały jego światopogląd i osobowość. Ostateczny efekt tego co się wydarza to między innymi wyjazd do wspomnianej Hiszpanii. Tyle w ogromnym uproszczeniu o bohaterze i treści. A propos tytułowej terapii - na początku obawiałem się, że książka Lodge’a będzie w całości dotyczyć walki z chorobą stawu kolanowego. Pomyliłem się; na całe szczęście. Co prawda kwestia bólu w kolanie przewija się praktycznie do samego końca, ale dużo istotniejsze jest zmaganie się naszego bohatera ze swoją „najnieszczęśliwością” (wyjaśnienie tego określenia w książce). Po szoku oraz pierwszych absurdalnych i śmiesznych zachowaniach, powoli zaczyna uspokajać i opanowywać sytuację. Początek „odnowy” i „powrotu do zdrowia” wiąże się z akceptacją, lub raczej z odnalezieniem siebie samego. Spory udział w tej metamorfozie miał duński filozof Sorge Kirkegaard, którego twórczość a także historia nieudanego związku z niejaką Reginą wpłyną mocno na poglądy scenarzysty „Sąsiadów”. Doprowadza przede wszystkim do zmiany jego spojrzenia na wydarzenie sprzed blisko 45 lat i do naprawy błędu.

„Terapię” czyta się przyjemnie (to taka złośliwa przyjemność) między innymi ze względu na podobieństwo pomiędzy warunkami społeczno - gospodarczymi jakie panowały w opisywanej przez Lodge’a Wielkiej Brytanii początku lat 90-tych, z sytuacją mającą wciąż miejsce u nas. Inna analogia, która nasunęła mi się w trakcie lektury dotyczy analizy dokonań dziwacznego Duńczyka. Podobnie jak Lodge , także nasz rodzimy twórca Antoni Libera w wspaniałej „Madame” pokusił się o stosunkowo wnikliwą analizę twórczości między innymi Shopenhauera. Przyznam, że przepadam za tego typu „wkrętami’, zwłaszcza gdy są one logicznie uzasadnione i naturalnie wplecione. Bohater „Terapii” ma też inną ciekawą... przypadłość, a mianowicie namiętne wertowanie wszelkich słowników, leksykonów, encyklopedii w których odnajduje definicje i znaczenia słów, z którymi spotyka się na co dzień (zarówno w pracy tak i w życiu osobistym). Traktuje to jako ciągłe uzupełnianie wykształcenia, które przerwał przed laty wybierając drogę kariery. Zmiana jaka dokonuje się w bohaterze „Terapii” ma nie tylko charakter emocjonalny lecz również intelektualny . Dzięki swojemu osobliwemu hobby dociera, jak wspomniałem, do dorobku Kirkegaarda. To prowadzi w konsekwencji do wzmożonego wysiłku umysłowego, a nawet próby zerwania z serialową twórczością, na rzecz trudniejszego repertuaru. Niestety, ku mojemu zdziwieniu Laurence niezbyt jest wytrwały w swoich ambitnych dążeniach.

„Terapia” potwierdza parę życiowych prawd. Po pierwsze - „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”, a po drugie – wszyscy potrzebujemy czasami mocnego wstrząsu (niektórzy nazywają to także kopem), aby zmienić coś w swoim życiu. Aby wyrwać się ze stagnacji i obudzić drzemiący w nas potencjał oraz pokłady siły. Wbrew okładkowym minirecenzjom „Terapia” to nie tylko lekka lektura „dla wszystkich czytelników, którzy lubią się dobrze bawić”, ale również kawałek nieco trudniejszej, zmuszającej do refleksji literatury. I nie jest kompletnie problemem, że odnajdujemy w niej trochę zapożyczeń i podobieństw. Ja przynajmniej bez oporów przymknąłem na to oko, gładko pochłaniając ponad 350 stron prozy Davida Lodge’a i z przekonaniem sięgnę po jego inne propozycje. Być może będzie to „Notatnik polski” z 1981 roku. 
Arkadiusz Kowalski




wtorek, 31 stycznia 2017

O CZYTANIU. Jak czytam(y) książkę... (cz. 1)

Czytanie to na pozór prozaiczna czynność. Raczej każdy to potrafi...


Specyfiką czytania książek jest fakt, że to bardzo indywidualny, a może nawet wręcz... intymny proces. Poza nielicznymi sytuacjami (czytanie dzieciom i starszym osobom, spotkania autorskie, itp.) zdecydowana większość z nas czyta w pojedynkę. Filmy, chociażby w kinie oglądamy gremialnie, muzyki również słuchamy chętnie zbiorowo; w salach koncertowych lub na plenerowych imprezach. Natomiast z książkami jest inaczej. Gdy chcemy poczytać to najczęściej (na własne życzenie) alienujemy się, chowamy się, uciekamy w odrębność, szukając izolacji od świata. 

Myślę że każdy z nas czyta inaczej... Czytania jakiejkolwiek pojedynczej lektury, to dla mnie pojedynczy (no bo raczej nie ma dwóch takich samych książek) ale powtarzający się każdorazowo rytuał. Jest obwarowany pewnymi zasadami i wygląda następująco – 1; Przede wszystkim nigdy wcześniej nie czytam recenzji. Absolutnie. Lubię niespodziankę i posmak nowości. Dzieje się tak również dlatego, że najważniejsze jest dla mnie wyrobienie sobie mojego własnego zdania na temat danej pozycji, a nie opieranie się na opiniach krytyków lub innych czytelników. 2; Gdy zaczynam, najczęściej omijam wszelki dedykacje, podziękowania i wstępy. Nie interesuje mnie komu i za co pisarz jest wdzięczny, a także nie rozumiem potrzeby wyjaśniania z jakich powodów dana książka powstała lub co autor ma (miał) zamiar przekazać w leżącej przede mną lekturze. Wszelkie posłowia i przypisy także mam... w pogardzie. 3; Nie czytam też, przynajmniej startując wszelkich informacji na obwolucie. Nie dla mnie „back cover'y”. Dopiero nieco później, w trakcie asymilowania treści pisanej, gdy już się wciągnę w publikację, zaczynam drążyć, zaczynam się interesować bardziej. Na początek „pod młotek” idzie notka biograficzna; wiek autora, dorobek, zdobyte nagrody. Kolejny punkt to ewentualne cytaty/tekściki reklamowe/'polecenia' wcześniejszych czytelników. Ale wciąż, POD ŻADNYM POZOREM NIE CZYTAM NIC CO WYJAŚNIAŁOBY MI TREŚĆ LEKTURY. Sprawdzam również rok pierwszego wydania i, jeśli jest to pozycja zagraniczna, datę wydania w Polsce oraz oryginalny tytuł. 4; Zdarza mi się przerwać na dobre czytanie w trakcie, i choć nie dzieje się to często to jednak zdarza się. Nie mam z góry określonej liczby stron do przyswojenia, gdyż czytam książki o... rożnym tonażu stronicowym. Tak czy inaczej gdy w trakcie czytania zaczynam się męczyć, to najpierw zapala się ostrzegawcze światełko, zaczyna się lekka nerwowość, i wtedy następne strony decydują o kontynuacji lub zaprzestaniu czytania. Powód tego działania jest prosty; na świecie jest tyle rożnych książek do przeczytania (kosmos!), że TRACENIE CZASU NA CZYTANIE TAKICH, KTÓRE MI SIĘ NIE PODOBAJĄ NIE MA SENSU. 5; I jeszcze parę innych, moich czytelniczych, specyficznych przyzwyczajeń. Dla przykładu - odginam zawsze pozaginane przez innych rogi kartek, choć niestety również zdarza mi się (sic!) samemu, (choć jedynie na moment) gdy chcę później do czegoś wrócić, niniejsze rogi zaginać.
Przepisuję, poza tym, często do specjalnych zeszytów, mniejsze lub większe fragmenty, czytanych książek. Robię to głównie dlatego, że coś, jakieś zdanie lub myśl ujmuje mnie specjalnie, ale również po to, żeby mieć odnotowane że zetknąłem się już z daną pozycją. Inna moja „fiksacja” - w przypadku książek wypożyczonych z biblioteki, gdy kiedyś używano jeszcze pieczątek z datą (w mojej lokalnej filii wciąż ma to miejsce), zdarzało mi się prześledzić kiedy wcześniej wypożyczana była dana książka i jaką popularnością cieszyła się w przeszłości. Innym moim zwyczajem jest przerywanie czytania jedynie na początku kolejnej strony. Kolejna związaną z tym reguła; zazwyczaj nie odrywam się od lektury przed zakończeniem akapitu. Mam też inną, niezmienną „przypadłość”. To moja żelazna zasada – NIGDY NIE NISZCZĘ KSIĄŻEK. Wręcz odwrotnie, zdarzało mi się „ratować” je, klejąc i czyszcząc niektóre poturbowane egzemplarze z bibliotek lub z półek znajomych. Są jeszcze papierowe zakładki. Moje ulubione to takie, które są ze mną i książkami, które czytam od lat. Nieco podniszczone ale wciąż zdolne do „zakładania”. Aha; zdarza mi się wąchać nowe książki.... 
(c.d.n.)


Arkadiusz Kowalski