czwartek, 24 kwietnia 2014

Szkoła marzeń w Rabie Niżnej

Nowa szkoła w Rabie Niżnej



Dzisiaj zamieszczam wywiad, który przeprowadził ze mną mój wnuk Wojtek. Był wówczas uczniem gimnazjum i jego zadaniem było opisanie szkoły dzieciństwa jego babci - czyli mnie. Pytania Wojtka okazały się być “machiną czasu”, która przeniosła mnie do przeszłości. 




Oto wywiad:


1. W którym roku rozpoczęłaś swoją edukację i gdzie?

Urodziłam się we wsi Raba Niżna w Małopolsce (w górach). Naukę rozpoczęłam w czasie okupacji w 1944 r.

2. Jak wyglądała twoja szkoła?

Szkoła była mała, posiadała tylko dwie sale lekcyjne. Zajęcia odbywały się na trzy zmiany. Po zakończeniu Drugiej Wojny Światowej izby lekcyjne wynajmowane były u chłopów, w różnych domach.
Kadra nauczycielska liczyła 4 osoby. Początkowo brak było pomocy naukowych typu: ekierka, linijka, mapy. Jeden podręcznik służył wielu osobom. Zeszyty były bardzo szanowane, nie wolno było wyrywać kartek. Ceny były wysokie, rodzice ograniczali zakup nowych. 
Chcieliśmy mieć mundurki, ale to pozostawało w sferze marzeń. Bieda rodziców, zniszczenia wojenne dawały o sobie znać. Jedynym akcentem podkreślającym status ucznia były białe kołnierzyki dopinane do czego się dało.

3. Jaki moment z życia szkoły zapadł ci głęboko w pamięć?

W piątej klasie zostałam wybrana na przewodniczącą szkolnego koła PCK.
Szkoła otrzymała paczki z pomocami szkolnymi od UNRRA (Organizacja Narodów Zjednoczonych do Spraw Pomocy i Odbudowy) Należałam do komisji rozdzielającej te dary. Emocje z tym związane pamiętam do dnia dzisiejszego. Po raz pierwszy zobaczyłam prawdziwy cyrkiel, kątomierz, ekierkę, mikroskop, piłki szkolne, farby, kredki itd. Morale wśród uczniów podniosło się, zapanował duch rywalizacji w nauce.Ciągle chcieliśmy mieć lekcje biologii, geometrii, by móc korzystać z tych pomocy. Biblioteka szkolna była bardzo uboga. Rodzice organizowali różne zbiórki, festyny, zabawy dochodowe, by zdobyć pieniądze na zakup książek. Zaczęto myśleć o rozbudowie szkoły.

4. Jak spędzałaś wolny czas?

Wszystkie dzieci pomagały rodzicom w gospodarstwie, pasły krowy, sprzątały, opiekowały się młodszym rodzeństwem. Ja niańczyłam braci bliźniaków, którym czytałam książeczki, opowiadałam bajki, karmiłam, kąpałam. Nie miałam wolnej chwili. Największą radość sprawiało mi odrabianie lekcji. Początkowo przy lampie naftowej, później - po elektryfikacji wsi - przy żarówce. Jedno i drugie trzeba było oszczędzać, a ja tak bardzo lubiłam czytać książki.
Rozrywką dla całej wsi było kino objazdowe, raz w miesiącu. Pamiętam nadjeżdżające, klekoczące auto z aparaturą (terkoczącym projektorem), gwar dzieci biegnących do szkoły - tam obywała się projekcja. Uwielbiałam oglądać filmy takie jak: “Wilcze doły”, “Czarci żleb”, “Zakazane piosenki”, “Dymy nad Birkenau”, ale przed każdym seansem moja mama przeliczała cenę biletu na bułki (bilet=6 bułek).
Przez to porównanie nie lubię bułek do tej pory.

5. Jaka jest twoja “szkoła marzeń”?

Moje dziecięce marzenia szkolne spełniły się. Szkoła została rozbudowana. Między innymi pomieściła sale: sportową, informatyczną, do projekcji filmów - wraz z całą aparaturą. Szkoła jest wyposażona w nowoczesny sprzęt. Mieści się tutaj też biblioteka z licznymi woluminami. Przy szkole znajduje się boisko sportowe, a aktualnie wznoszona jest hala sportowa. W jednym kompleksie działają: szkoła podstawowa, gimnazjum, przedszkole. Patronem szkoły jest Jan Paweł II, a na otwarcie nowych obiektów przybył z Rzymu kardynał Stanisław Dziwisz. Dyrektorką szkoły jest bratanica Kardynała.

Wszystkie miłe chwile spędzone w tej szkole miały wpływ na wybór mojego zawodu. Zostałam nauczycielką. A teraz w mojej “szkole marzeń” wiedzę zdobywają dzieci oraz wnuki mojego rodzeństwa. Odwiedzam to miejsce w każde wakacje.
Hania Dąbrowska
 

 
Dumni, muzykalni górale

 
Kardynał, Proboszcz i Władza Gminna
 
Proboszcz Marian zda się pytać: "A jak tam Ojciec Święty, czy przyjedzie do nas?"
 
Dyrektorka szkoły ze stryjem kardynałem


Rozradowani mieszkańcy Raby: "Mamy obiekt sportowy - będziemy bić rekordy".
Młode góralki, kwiat Raby
Zadziwiająco piękny widok z kwiecistej łąki
 
kardynał Stanisław Dziwisz

zdjęcia: Hania Dąbrowska

środa, 23 kwietnia 2014

O francuskich przybłędach i niemoralnej modzie.


 
            W Polsce, bardzo konserwatywnej i dbałej o cnotę niewiast, moda damska z Zachodu przyszła późno, bo aż w połowie XVII wieku, wraz z przyjazdem do Polski królowej Marii Ludwiki z rodu książąt Gonzaga de Nevers, żony dwóch królów, Władysława IV Wazy i jego brata Jana Kazimierza Wazy. Królowa brała czynny udział w życiu politycznym i lubiła się pięknie ubierać.  Wraz z królową, przybyły do Polski jej damy dworu, które powychodziły w Polsce świetnie za mąż i miały z kolei  własne panny we fraucymerze, czyli damy dworu, popularyzując w kraju nową modę.
             Królowa i jej dworki, lansowały w Polsce modę francuską. Bujne loki na głowie, strojnej w twarzowe kapelusiki z piórami i ozdobnymi galonami. Suknie szyto z bogatych tkanin, o sutych spódnicach z trenami. Stanik takiej toalety był bardzo obcisły, a moda nakazywała głęboko odsłaniać biust. Młode panny przyjęły tę modę z entuzjazmem, natomiast starsze pokolenie pań, dalej nosiło czepce, szczelnie zakrywające głowę, lub futrzane czapki z płóciennym obramowaniem twarzy, i suknię zapiętą pod samą szyję. Nawet na Sejmie posłowie narzekali, że polskim białogłowom teraz fiu bździu w łepetynach, i przyjmują grzeszne pomysły z Francji, zamiast pilnować domu, dzieci i pana męża, jak Bóg przykazał! 
            Jednak prawdziwy skandal wybuchnął dopiero za panowania żony króla Jana III Sobieskiego, Marii Kazimierzy de la Grange d'Arquien. Królowa nie dosyć, że kręciła swoim obszernym Jachniczkiem, jak chciała, ale jeszcze na gwałt wprowadzała wielce nieskromną modę, która w pobożnych Polkach budziła zgorszenie i zgrozę.
            Otóż królowa Marysieńka po raz pierwszy w Polsce, zaczęła nosić caleςon, czyli męskie gatki – pierwowzór majtek! Do tego czasu damy polskie obchodziły się bez tej części garderoby. No, tego już było Polakom za wiele. Sejmiki szlacheckie trzęsły od protestów i przekleństw na przybłędów francuskich, wprowadzających do Polski rozpustę, gorszących niewinne i skromne niewiasty polskie, córki, żony i matki! Polacy nigdy nie pozwolą, żeby polskie białogłowy nosiły te rozpustne caleςony, które powinni nosić tylko mężowie!  Ale wbrew wszelkim męskim protestom i pomstowaniom, panie ubrały męskie gatki i nosiły je godnie aż do początku XX wieku, a niektóre panie, na przykład moja Babcia, nawet do późnej starości!
            Zanim przejdę do opisywania mody na krynolinę w XVIII wieku, przyśpieszę nieco czas i opowiem o skandalu z rozporkiem. Miał miejsce w Anglii za panowania skromnej i wielodzietnej królowej Wiktorii. Spodnie męskie na początku wieku XIX wieku, były tak obcisłe, że na przykład elegancki mężczyzna na balach i przyjęciach stał, bo usiąść nie mógł z obawy, że spodnie pękną mu na pupie. Car Aleksander I, piękniś i wielki elegant, wciągał na siebie spodnie wilgotne, żeby lepiej przylegały do ciała, podkreślając zgrabne nogi i coś jeszcze.... Biedaczek, sam stał się niewolnikiem tej mody, bo musiał na każdej uroczystości stać godzinami wyprostowany, jakby kij połknął.   
            Do połowy XIX wieku, spodnie męskie nie miały rozcięcia z przodu i mężczyzna chcący załatwić potrzebę fizjologiczną, musiał po prostu portki spuszczać. Nie było to wygodne, szczególnie w czasie działań wojennych, a wiadomo, że w XIX wieku wojen było sporo.
            Pewien krawiec angielski myślał, myślał i wymyślił, że spodnie mogłyby mieć rozcięcie z przodu, czyli rozporek zapinany na guziki! Jak pomyślał, tak zrobił i pierwszy raz skroił spodnie z rozporkiem. Wśród brylantowej młodzieży angielskiej, czyli wśród modnisiów z arystokracji, spodnie przyjęły się błyskawicznie, robiąc furorę. Były bardzo wygodne przy pewnych okazjach.    Ale to nie koniec tej historii. Teraz do akcji wkroczyły sfery konserwatywne, nienawidzące jakichkolwiek zmian. Konserwatyści ogłosili, że noszenie spodni z rozporkiem jest niemoralne, niezgodne z prawem boskim i skłania mężczyznę do nierządu! W obronie cnoty mężów wystąpiły angielskie kobiety, odwołując się aż do samej królowej Wiktorii. Najjaśniejsza pani znana była ze swojej hipokryzji i bigoterii, toteż dowiedziawszy się o nowej modzie, zawrzała gniewem. Gromy spadły na głowy krawców, propagujących rozpustę i sprawa oparła się aż o Parlament. Niewiarygodne, ale prawdziwe. Posłowie z Izby Lordów uroczyście potępili modę niegodną dżentelmena, podczas gdy posłowie z Izby Gmin, z powątpiewaniem kręcili głowami, zastanawiając się, czy sprawa warta jest parlamentarnej debaty. Gazety miały się o czym rozpisywać, jedne za, inne przeciw nieszczęsnym rozporkom. Politycy obrzucali się podejrzliwymi spojrzeniami, czy któryś z nich nie włożył przypadkiem spodni z....
            Jak to zwykle bywa, sprawa bardzo nagłośniona, z czasem przestała być intrygująca. Ludzie zajęli się innymi problemami, gazety pisały o czymś innym, a królowa urodziła następne dziecko i coraz więcej kochała się w swoim pięknym mężu Albercie. Powoli, powoli, kolejni panowie dochodzili do wniosku, ze te nowe spodnie z rozcięciem z przodu, nawet nie są takie złe. Nie trzeba ich spuszczać i w ogóle są łatwiejsze w noszeniu.
            Burza ucichła, a spodnie z rozporkiem tryumfalnie wkroczyły do codziennego użycia i są noszone do dnia dzisiejszego nie tylko przez panów, ale i przez cnotliwe niewiasty!     

wtorek, 22 kwietnia 2014

Uważaj, czego sobie życzysz




_1[1].png

Do szkoły dojeżdżałam z grupą dziewcząt ze Strzegomia do Żarowa. Czasami udawało się nam wracać - zwłaszcza, gdy zajęcia kończyły się wcześniej, z pracownikami Zakładów Materiałów Ogniotrwałych. Do przewozu ludzi służyły samochody Star kryte plandekami, z ustawionymi wzdłuż ławkami. I właśnie podczas jednego z takich powrotów moja koleżanka Tereska, podekscytowana bliskością Jasia, chłopca z młodszej klasy, w którym się podkochiwała, zażądała: Ewa, poczytaj nam coś! Ponieważ ja się wzbraniałam, a Tereska się upierała, poparli ją siedzący z nami robotnicy - Ewa, nie leń się, czytaj! Upewniwszy się, że koleżanka nadal chce słuchać czytania, wyjęłam książkę i zapytałam - co przeczytać? Cokolwiek! - usłyszałam.Otworzyłam książkę “na chybił - trafił “ i przeczytałam co następuje:
“Jakiż to chłopiec piękny i młody, jakaż to obok dziewica …”
Dalej nie dało się czytać, wszyscy się śmiali , a Tereska długo nie chciała mi wybaczyć. A przecież to było jej życzenie, żeby czytać.Wniosek z tego taki, żeby uważać czego się chce, bo można dostać niekoniecznie to, o co nam chodzi.

Ewa Kelm


kwiaty25[1].png

piątek, 18 kwietnia 2014

Zagadki partyzanckiego sztandaru z Polesia

Historyczny sztandar w Izbie Pamięci
Narodowej bolesławieckiej “Ósemki”
Izba Pamięci Narodowej im. Generała Franciszka Kleeberga w bolesławieckiej Szkole Nr 8 wśród wielu skarbów historycznych związanych z ojczystymi dziejami - zgromadziła blisko 30 bezcennych sztandarów. Wśród nich znalazł się prawdziwy rarytas - sztandar Zgrupowania Partyzanckiego “Jeszcze Polska nie zginęła” z dalekiego Polesia. Jego autentyczność potwierdził w toku spotkania z uczniami i pedagogami komandor Czesław Warchocki, organizator i dowódca jednego z polskich oddziałów Armii Ludowej działających w antyhitlerowskim podziemiu.

Sztandar ten ufundowało przed wojną społeczeństwo wsi Pniewo w powiecie Kamień Koszyrski na Polesiu dla siedmioklasowej szkoły powszechnej. Kierownikiem szkoły był wówczas pan Florek, zamordowany przez bandę UPA wiosną 1943 roku. To on z chwilą wybuchu wojny zabezpieczył sztandar : owinął go pergaminowym papierem, a następnie dodatkowo arkuszem ocynkowanej blachy i całość ukrył na niskim stryszku ganku przyległego do szkolnego budynku. Sztandar przeleżał w ukryciu przez cztery lata.

W czerwcu 1943 roku Czesław Warchocki zorganizował polski partyzancki oddział im. Tadeusza Kościuszki, który działał właśnie w tej okolicy. Od wdowy po zamordowanym kierowniku szkoły dowiedział się on o ukrytym sztandarze. Po naradzie ze swoim sztabem podjął decyzję o wydostaniu go z ukrycia.

Wieś Pniewo, oddalona od strategicznych szlaków komunikacyjnych, na których koncentrowały się destrukyjne akcje partyzanckie, stała się siedliskiem ukraińskich band UPA i ich sztabu kierowanego przez miejscowego popa Sołowieja i dowódcę band Piotra Widmuka.

W akcji odzyskania sztandaru pomogła zakrojona na szeroką skalę wojskowa operacja przeprowadzona przez dwie brygady radzieckie przeciwko siłom UPA. Polski oddział im. Tadeusza Kościuszki, który wchodził w skład Pińskiej Brygady, uczestniczył w tej operacji.

Zaatakowano obsadzone przez bandy trzy wsie leżące obok siebie : Pniewo, Wólkę Pniewską i Sosnówkę. Po zaciętej walce, w której zginął m.in.Piotr Widmuk, przeciwnik został rozgromiony i wyparty z tych miejscowości. Dokładną relację z tej walki Czesław Warchocki przedstawił w książce pt. “Rzeczpospolita partyzancka”.

Polscy partyzanci po udanym ataku spenetrowali stryszek ganku. Informacja przekazana przez wdowę potwierdziła się. Tym sposobem sztandar szkolny znalazł się w rękach polskich partyzantów z oddziału im. T. Kościuszki.

Żeby przerobić go na sztandar bojowy trzeba było zmienić wyhaftowaną nazwę szkoły na nazwę oddziału partyzanckiego. Wbrew pozorom - była to dość skomplikowana operacja w trudnych wojennych czasach. Zdecydowano się zmienić czołowy płat płótna /rewers/ i wymalować trwałą farbą godło nowej Polski Ludowej /Orzeł bez korony/, a pod nim napis kursywą “Jeszcze Polska nie zginęła !” Okoliczności tej metamorfozy nie udało się ustalić.

Na początku 1944 roku przeszedł wraz z oddziałem do Zgrupowania Partyzanckiego “Jeszcze Polska nie zginęła !” dowodzonego przez płk. Roberta Satanowskiego. Zabrał ze sobą sztandar i wręczył go ówczesnemu oficerowi oświatowemu Zgrupowania Zofii Dróżdż - Satanowskiej. Tutaj najprawdopodobniej dokonała się jego przemiana i modernizacja nadająca mu dzisiejszy wygląd Warto dodać, że cenny eksponat ma awers wykonany z dekoracyjnego płótna ornatu księdza, co stanowi odrębną ciekawostkę i być może cechę charakterystyczną dla nielicznych szkolnych sztandarów biednych na ogół Kresów Wschodnich Rzeczpospolitej.

Sztandar towarzyszył później ludziom lasu w potyczkach, bojach, uroczystościach i partyzanckich pogrzebach na długim szlaku walki. Po wkroczeniu Armii Radzieckiej oddziały partyzanckie rozformowały się. Czesław Warchocki podobnie jak setki i tysiące jego kolegów z podziemia - wstąpił do Wojska Polskiego. Stracił wówczas sztandar z oczu.

Przed kilkunastoma laty nauczycielka bolesławieckiej Szkoły Podstawowej Nr 8 im. Bojowników o Wolność i Demokrację - dziś mieszkanka Głogowa, Jadwiga Olejnik, z wizyty u swoich krewnych w Lubaniu przywiozła bezcenny dar do “swojej” alma mather ; złożony w czworo partyzancki sztandar i polową rogatywkę żołnierza II Armii Wojska Polskiego, a także zalakowaną metalową puszkę angielskiego tytoniu z przydziału dla żołnierzy Armii gen. Andersa pod Monte Cassino. Niewiarygodne? A jednak prawdziwe. Była to własność 16 - letniego kolekcjonera, który wprawdzie nie bez żalu - ale rozstał się z bezcennymi pamiątkami na wieść o organizowaniu w słynnej bolesławieckiej “Ósemce” szkolnego muzeum narodowych dziejów.

Jak partyzanckie trofeum trafiło z dalekiego Polesia do Lubania, kto przez 30 czy nawet więcej lat po wojnie przechowywał sztandar pozostaje tajemnicą. Nie budzi natomiast wątpliwości autentyczność znaleziska : emerytowany komandor Czesław Warchocki, który z Gdyni przybył specjalnie do Bolesławca - nie krył wzruszenia i łez, kiedy znów ujrzał bojowy znak Zgrupowania Partyzanckiego “Jeszcze Polska nie zginęła!”W czasopiśmie “Za Wolność i Lud” /nie pamiętam rocznika, dotyczy to lat 80 - tych lub 90-tych ubiegłego wieku/ możemy też znaleźć obszerną relację poleskiego/ a więc i polskiego - podobieństwo wyrazów mających różne znaczenie/ partyzanta , która łączy się z historią zagadkowego sztandaru.
Paweł Śliwko

czwartek, 17 kwietnia 2014

Polityka i moda.


           
            W starożytnej Grecji i Rzymie, kobiety ubierały się barwnie i lubiły pokazywać to i owo. Suknie miały duże dekolty i zmieniały się wraz z każdą epoką, podobnie jak i fryzury. Elegantki malowały paznokcie u rąk i nóg, a także stosowały mocny makijaż. Uczestniczyły w życiu politycznym kraju. 
            Z nastaniem religii chrześcijańskiej, rola kobiety ograniczała się wyłącznie do rodzenia dzieci. Moda nie zmieniała się niemal przez wieki. Uważano, że kobieta jest z natury ograniczona, grzeszna, więc powinna jak najmniej ukazywać ciała. W związku z powyższym, kobiety nosiły jedną suknię po swojej matce i babce, bo moda wcale się nie zmieniała. Żeby nie kusić mężczyzn, kobieta miała na głowie  chustę, okrywającą szczelnie włosy i okalającą twarz. W Polsce nazywano taką chustę podwiką, stąd dawna nazwa kobiety - podwika. Suknia szyta była prosto, bez żadnych ozdób. Oczywiście, bogate damy miały złotą biżuterię, przeważnie krzyże lub medaliony, z wyobrażeniem jakiegoś świętego, czy nawet relikwiarze.
            O bieliźnie nie wspominam, ponieważ w średniowieczu jej nie noszono. Jedna płócienna koszula była używana w dzień i w nocy. Dolnej części garderoby, ani tym bardziej biustonoszy nie znano! Brud był rzeczą normalną,  ponieważ w średniowieczu mycie ciała uważano za grzech. To mniemanie przetrwało niemal do naszych czasów, bo istnieje przysłowie, że „kto się umywa, tego ubywa!”
            Dopiero w XV wieku, w epoce Odrodzenia, we Włoszech, panie zaczęły trefić włosy, a nawet je farbować! Suknie stały się powłóczyste, miały duże dekolty ozdobione drogimi kamieniami. Damy  odsłaniały biust i stosowały znowu makijaż. Panowie nosili bardzo obcisłe spodnie, uwydatniające pewną męską część ciała.  Ale taka swobodna moda trwała dosyć krótko.    Już w XVI wieku, w Hiszpanii, wynaleziono krezę, to jest sztywny kołnierz z płótna lub koronek, szczelnie zasłaniający szyję. Suknie miały szerokie i sztywne spódnice, na twardych podkładkach, w których kobiety poruszały się z trudnością. Ponownie włożyły na głowy krochmalone czepce, kryjące włosy. 
            Ale dopiero wiek XVII przyniósł w modzie prawdziwą rewolucję. We Francji kobiety zrzuciły sztywne i surowe kiecki, zmieniły czepki na twarzowe kapelusze z piórami i rozpuściły włosy, układając je w bujne loki. Karierę zaczęli robić fryzjerzy i krawcy, czasami wpływając nawet na politykę państwa.  
            A skąd się wzięła krynolina? Szeroka spódnica okrągła, albo spłaszczona z przodu i z tyłu, a szeroka po bokach? Moda na krynolinę narodziła się we Francji, w królestwie elegancji i szyku. Król Ludwik XIV, ten, który mówił: „l'Etat c'est moi!” Państwo to ja! - miał kochankę pannę  Luizę de la Baume-Le Blanc de La Vallière. Panna Luiza miała krzywe biodro, więc należało temu jakoś zaradzić. Królewski krawiec długo myślał, aż wymyślił, żeby to krzywe biodro zamaskować specjalną, szeroką spódnicą, na poduszkach wypchanych końskim włosem – stąd nazwa crin.. Potem wprowadzono druciane lub trzcinowe obręcze. Taka suknia z jedwabiu, albo innej kosztownej tkaniny, z wielkim dekoltem, ozdobiona koronkami, klejnotami i haftem, zrobiła taką karierę, że przyjęła się na całym świecie. Eleganckie panie zaczęły czesać się w długie francuskie loki, przeplatając włosy perłami, czy wpinając w nie barwne pióra. Teraz kobiety wyglądały zalotnie i uroczo, przestały być maszynkami do rodzenia dzieci, a zaczęły zajmować się z powodzeniem polityką, kreując coraz to inne stroje i fryzury. Damska suknia stała się najważniejszym elementem mody, a jej kreatorzy potęgami. W następnym odcinku opowiem, o skandalu jaki wybuchnął przez zwykły rozporek w spodniach!     

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Dziecięce lata




Do szkoły miałam daleko, bo 2,5 km. Droga do szkoły była piaszczysta i wiodła momentami przez lasek sosnowy. Chodziłam więc w grupie ze starszymi dziećmi. Jesienią w drodze  powrotnej  zrywało się orzechy laskowe zwisające z za płotu lub śliwki w  nie ogrodzonym sadzie.
Byłam najmniejsza w klasie. Pokonywanie  codziennie tak dużej odległości do szkoły wymagało dużego wysiłku z mojej strony. Rodzice kupili mi  więc rowerek abym mogła nim jeździć do szkoły i nie dźwigać ciężkiego tornistra na plecach. Niestety, zimą  do szkoły trzeba było często  brnąć przez  zaspy śniegu. Jedyna radość dla dzieci była wtedy, gdy odwoływano lekcje w szkole z powodu wielkich mrozów lub zawiei śnieżnych.
Nauka nie sprawiała mi trudności, ale nie lubiłam “swojej Pani”,  gdyż ciągle krzyczała na dzieci  i często biła ich linijką. Ja również  raz poczułam ten ból, gdy nie słuchałam  na lekcji. Najprzyjemniejsze były wakacje. Kąpiele w rzeczce, łowienie ryb  wiklinowym koszykiem  i wyciąganie raków  z  wody to była dla mnie wielka frajda.  Przyjemność sprawiało mi również pasanie krów na łące nad rzeką wraz ze starszymi dziećmi. Barwy kwiecistej łąki pełnej różnych zapachów, ziół, śpiew ptaków w drzewach oraz rzeka w której rosły lilie, kaczeńce i tatarak -  te obrazy pozostały w mej pamięci do dziś.
Sielanka trwała krótko. Naukę w trzeciej klasie rozpoczęłam już w Bolesławcu. Niestety,miałam problemy  z językiem polskim, ponieważ mówiłam gwarą. Dzieci wyśmiewały się ze mnie no i dostawałam dwóje. Pół roku potrzebowałam aby poprawnie mówić po polsku bez gwarowej naleciałości.
Tęskniłam za tamtymi obrazami z dzieciństwa, a kiedy moje  dzieci pragnęły różnych bajek na dobranoc, opowiadałam im swoje dzieciństwo. Gdy  miały około 10 lat zabrałam ich w moje rodzinne strony. Chciałam, aby na własne oczy zobaczyły jak piękna jest nasza przyroda.
Po przyjeździe na miejsce doszły do mnie  donośne dźwięki  pracujących koparek i innych maszyn. Dowiedziałam się, że w pobliżu jest “Odkrywkowa Kopalnia  Węgla Brunatnego”. Na następny dzień wybrałam się z dziećmi nad rzekę, gdzie kiedyś na łące paśliśmy krowy. Moje  zaskoczenie było ogromne. Zamiast kwiecistej łąki była jednolita zieleń trawy bez jednego kwiatka. W miejscu przejrzystej wody płynęła czarna, gęsta, cuchnąca ciecz. Byliśmy bardzo zawiedzeni.
Do dziś mam dylemat, co jest bardziej właściwe dla człowieka - czy potrzeba wielkiego przemysłu i rozwój, czy też niczym nie zmącona  natura, a przez to zdrowsza żywność i mniej chorób powstających w wyniku skażonego środowiska.
Stanisława Mazur



niedziela, 13 kwietnia 2014

Przygotowanie wystawy " Ja kobieta.. "

Środa 09.04.2014 r.


Po dzisiejszych zmaganiach z wysokościami (wysokość krzesła), ścianami, linkami, żyłkami, taśmami, gumkami, klejami....i ołówkiem.



13 - osobowa grupa Pracowni malarskiej Uniwersytetu Trzeciego Wieku w Bolesławcu  melduje , że zostały zakończone wszystkie prace (na wysokościach też) związane z przyszłym  Wernisażem.
Nasza kochana Nauczycielka -  Kasieńka,  czuwała nad wszystkim, bez Niej nie potrafimy nawet prosto linijkę trzymać, a co dopiero aranżować  przestrzeń. Jest dla Nas SKARBEM, potrafi wyzwolić z Nas wszystko...Nie wiadomo kiedy, potrafimy zrobić coś niewykonalnego.
Zapraszamy do sprawdzenia  w piątek 11 kwietnia  o godzinie 18:00
i  do czynnego udziału w obejrzeniu prac i oczywiście podziwianiu naszych możliwości malarskich.
Jest to Nasza 9 Wystawa w Bolesławcu.
Nie jesteśmy zawodowymi malarkami, ale PASJONATKAMI..


Pan Kazimierz, w przyszłości niech o tym pamięta . Nie mówię o TELEKONFERENCJACH, ale o skromnym wspomnieniu...


Wystawiamy swoje prace wszędzie. Tym razem przyjęła Nas BIBLIOTEKA. Bardzo, bardzo  dziękujemy pani Dyrektor za GOŚCINNOŚĆ. Szczególnie, że Nasza wystawa ma tytuł  "Ja kobieta ..." i jest wystawiona w Bibliotece, gdzie są też PIĘKNE kobiety...
Na Wernisażu będzie  poczęstunek, spragnionych paluszków ( atrybutu PRL-u ) nie zabraknie. Napoje zimne i ciepłe..
Proszę mocno trzymać szklaneczki, nic nie wiadomo co po zachwycie nad Naszymi pracami może się przydarzyć..?
Swoje spostrzeżenia, przemyślenia i słowa zachwytu PROSZĘ wypisywać do KRONIKI, która będzie wystawiona na okrągłym stole.
Pracownia malarska ma swoją Kronikę, którą prowadzimy od 6 lat.
Mam swój udział w tej Kronice,  zdjęcia i ozdobniki  są moje.


Wszystkie prace powstawały od października 2013 r. Są wykonane technikami mieszanymi, tak zwanymi kolażami. Są ołówki, kredki, tempera i akryl.


"Z niebytu pamięci..."       


Kompozycje rysunkowe na podstawie starego rodzinnego zdjęcia.... Brystol, ołówek, sepia.. i powstały portrety przodków. Ja, narysowałam swojego Dziadka - Antoniego Rodziewicza. Koleżanki rysowały, malowały ojców, ciotki, kogoś z rodziny..
W grudniu 2013 r. malowałyśmy akrylowy duży portret kobiety. Naszą modelką była pani Małgosia, która będzie na Naszej Wystawie. Nie widziała jeszcze Naszych  prac i nie wiem co powie, jak je wszystkie zobaczy?




Abstrakcja z kobiecej torebki  - kompozycja w technice collage'u (czyt. kolażu ), wg Teresy  Rudowicz, to następne Nasze prace.
Na zaproszeniach jest praca koleżanki wykonana metodą collage'u.
To wycinki z gazet, akryl, muszelki, wstążki, piórka, papier, klucze i klej wikol...
Mam nadzieję,że po tak skromnym wstępie  :- ))
przyjmiecie MOI KOCHANI zaproszenie na Wystawę.






 
Dziękuję wszystkim, za aktywne czytanie...

I zapraszam na 20 czerwca, na następną Wystawę Naszych prac, tym razem w BOK - MCC.
Łucja Mielczarek


piątek, 11 kwietnia 2014

Wspomnienie o Bronku

Był rok 1946. Z Jugosławii do Polski przyjechałam mając 5 lat. Gdy miałam sześć lat,rodzice zapisali mnie do szkoły podstawowej. Szybko nawiązałam kontakty koleżeńskie z uczniami starszymi o parę lat. Byłam najmłodszym dzieckiem w szkole.
Do mojej klasy chodził chłopiec, który powtarzał pierwszą klasę.Był  ode mnie starszy o dwa lata. Na imię miał Bronek. Było to dziecko spłodzone w wyniku zbiorowego gwałtu na matce w czasie wojny. Urodziła go w lesie. Ktoś przyniósł niemowlę do brata tej kobiety, ona zaś wstąpiła do partyzantki i już nie wróciła.
Bronek z wujkiem przyjechał do Polski. U wujka był bardzo źle traktowany. Był bity, a rano  zanim poszedł do szkoły musiał wykonać wszystkie prace obrządkowe, m. in. nagotować ziemniaków dla świń. Ziemniaki te najczęściej były także jego pożywieniem.
Zawsze spóźniał się na lekcje..Przychodził brudny, zapłakany i głodny. Miał dziewięć lat. Jego dłonie były popękane, pokrwawione, brudne. W szkole wypijał nam atrament z kałamarzy - miał czarne zęby.
Wszyscy na niego wołali “Bronek - znajda”, bo był nie ślubnym dzieckiem. Często był tak głodny, że zbierał okruchy z podłogi jak komuś wypadły.Chłopcy często “dla zabawy” rzucali mu skórki od chleba na podłogę, a on podnosił i zjadał.
Żal mi było tego chłopca. Dzieliłam się z nim kanapkami. Mama wyczuła, że komuś daję kanapki i zaczęła dawać mi podwójną porcję - dla mnie i dla Bronka.
W drugiej klasie Bronek miał dziewięć lat. Przestał chodzić do szkoły. Uciekł z domu - szybko o nim zapomniano.
Upłynęło ponad sześćdziesiąt lat. Ktoś puka do mych drzwi. Otwieram. W drzwiach stoi dwóch mężczyzn. Jeden starszy - widać, że bardzo schorowany. Drugi - młody, wysoki. Ubrany  w mundur marynarski w stopniu oficerskim.
Ten starszy pyta - czy ty jesteś Janka? - wymienia moje nazwisko panieńskie.
Tak - odpowiadam.
On mówi - jestem Bronek.
W pierwszej chwili, nie mogłam zaskoczyć - jaki Bronek?
No ten, do klasy razem chodziliśmy, dawałaś mi chleb. A to jest mój syn, pływa na statku pod banderą norweską.
Usiedliśmy, zaczęliśmy rozmawiać. Pytam,co z Tobą było, gdzie się podziewałeś? Odpowiada: Był luty. Pojechałem z wujkiem na targ. Miałem pilnować koni i wozu. Wujek gdzieś poszedł. Długo go nie było. Było zimno, a targ był blisko stacji kolejowej. Zmarzłem, więc poszedłem na stację. Nadjechał pociąg. Wsiadłem. Przesiadałem z pociągu do pociągu, aż dojechałem do Katowic.Na dworcu w Katowicach milicja mnie zabrała i odwiozła do domu dziecka.Tam miałem dobrze. Dano mi jeść do syta, odzież, nowe buty, bo byłem w tenisówkach.
Potem skończyłem  szkołę. Zdobyłem zawód stolarza. Kiedy skończyłem szesnaście lat musiałem opuścić dom dziecka i zamieszkałem  w hotelu robotniczym.
W pokoju było nas czterech.Współlokatorzy byli starsi ode mnie. Musiałem oddawać im część moich zarobków i opuszczać pokój jak przyprowadzali panienki. Często spałem po piwnicach, na klatkach schodowych. I tak trwało parę lat. Pewnego razu, wróciłem z pracy. Nie zauważyłem pinezki wbitej w drzwi (to był znak aby nie wchodzić). Wszedłem. Koledzy bardzo mnie pobili,”przeszkodziłem w zabawie.”
Znalazłem się w szpitalu, gdzie przeleżałem parę tygodni. Tam poznałem dziewczynę.Była pielęgniarką. Zabrała mnie ze szpitala do siebie do domu. Po dwóch latach wzięliśmy ślub.
Zapadła cisza.
Po chwili namysłu Bronek mówi: wiesz po co przyjechałem do Ciebie?
Nie wiem - odpowiedziałam.
- Chcę ci podziękować za te kanapki ,które mi przynosiłaś do szkoły. Ich smak czuje do dnia dzisiejszego. Śmiali się z Ciebie, że się litujesz nade mną, przezywali, a ty się nie wystraszyłaś. Najwyżej pobiłaś się z chłopakami.
Do oczu napłynęły nam łzy - nie wiem - z radości, czy przerażenia. Nie sądziłam, że głód jest taki straszny.
Do rozmowy włączył się syn - ojciec często powtarzał mi o chęci odnalezienia Pani. Powiedziałem - nie ma problemu. Pojedziemy tam gdzie chodziłeś do szkoły, zapytamy ludzi. Dowiemy się gdzie mieszka i jakie ma teraz nazwisko.I tak zrobiliśmy.
Na koniec wymieniliśmy numery telefonów - odjechali.
Minęło około dwa miesiące. Dzwoni syn Bronka - tata nie żyje. Podał mi datę pogrzebu. Pojechaliśmy z mężem. Pogrzeb był bardzo skromny, najbliższa  rodzina i paru przyjaciół. Byłam bardzo zaskoczona - kiedy odchodziliśmy od grobu - podszedł do mnie Bronka syn, przytulił i podziękował za to co zrobiłam dla jego ojca.
Przyjechałam do domu. Przyszły mi na myśl słowa piosenki Niemena - ”DZIWNY JEST TEN ŚWIAT.”

Janina Korol

czwartek, 10 kwietnia 2014

Ewolucje mody damskiej... i może męskiej!



Ostrzegam, że to, co zamierzam pisać, będzie przeznaczone wyłącznie dla pań. Panowie proszeni są o odwrócenie wzroku, bo mogą się przerazić i zasłabnąć. Chcę pisać o modzie!
            Drogie, kochane panie, starsze i młodsze, lecz zawsze pełne uroku. Z pewnością będziecie  zbulwersowane, kiedy powiem, że jeszcze nigdy kobiety nie były tak źle ubrane i uczesane, jak obecnie. Moda damska przechodziła znaczne ewolucje i rewolucje, lecz zawsze dyktatorzy dbali, żeby damy wyglądały ładnie. Teraz już wcale się tym nie przejmują, a na świecie zapanowała moda na brzydotę. Im brzydziej, tym ładniej. Przyjrzyjmy się na przykład modelkom. Niegdyś promieniowały urodą i gracją. Teraz z reguły są brzydkie – ale mają za to bardzo krzywe nogi!.... Niedawno był w TVN program, w którym promowały się przyszłe modelki. Oglądałam z zainteresowaniem ich popisy, prowadzone przez znaną w świecie modelkę polską, podobno grzeszącą urodą. Niestety, również miała  krzywe nogi! Czy kiedyś panie miały zgrabniejsze nogi? Ależ nie, tylko dawniej kobiety nosiły suknie poza kolana i nie znały spodni! Potrafiły się także pięknie i twarzowo uczesać. Obecnie od najmłodszych lat, kobiety zapuszczają włosy i bez względu na to, czy mają twarze pociągłe, czy też okrągłe, obowiązkowo noszą fryzurę topielicy. Proste, często brudne i tłuste kłaki, zwisają im po obu stronach twarzy, zasłaniając rysy i nie dodając urody.
            Dawniej, każda pani dbała o to, żeby się wyróżnić, krojem sukni, lepszą fryzurą i ładniejszymi pantofelkami. Spójrzcie na stare fotografie z lat pięćdziesiątych, czy sześćdziesiątych. Jak ślicznie wtedy wyglądałyśmy. Barwne obcisłe sweterki z wielkimi dekoltami, szerokie krynolinki na nylonowych, falbaniastych halkach i lustrzane szpilki.  Albo obcisłe spódniczki poza kolana i strojne bluzeczki. Włosy pięknie ułożone przez dobrego fryzjera. Dziś trudno odróżnić jedną młodą kobietę od drugiej. Wszystkie mają włosy proste jak druty, koniecznie przerzucone po obu stronach twarzy na piersi. Wciśnięte w jakiś prymitywny bawełniany ciuch i obowiązkowe portki! Horror!
            Mogę jeszcze zrozumieć starsze panie, które cierpią na żylaki i inne choroby nóg, ale młode dziewczyny? Kiedy pokażą nogi, jeśli nie teraz? Nawet małe dziewczynki już ubierane są w spodnie. Kobieta różni się budową ciała od mężczyzny i  wiadoma część naszego tułowia, powinna być swobodna. Nawet lekarza zalecają ograniczenie noszenia spodni. 
            Ta obrzydliwa moda przyszła do nas z USA, bo tam kobiety nie potrafią się ubrać  elegancko, nawet te bardzo bogate. Dlatego też, pragnę powrócić pamięcią do dawnych lat i zamierzam na tej stronie, wraz z wami, miłe Panie Seniorki, prześledzić dzieje mody. Ukazać te cudowne czasy, kiedy kobiety przypominały barwne kwiaty, w prześlicznych krynolinach, zapalając pożar w męskich sercach. 
            D.c.n.
Elżbieta Gizela Erban 

środa, 2 kwietnia 2014

ODROBINA MALARSKIEJ “SPOWIEDZI”


W swoim biograficznym tryptyku na stałe umieściłem trzy różne zawody i sporo związanych z nimi faktów i wydarzeń : 3 lata byłem szeregowym nauczycielem, 2 lata pracowałem jako Podinspektor Szkolny Wydziału Oświaty i pozostałe do emerytury 35 lat byłem dyrektorem 3 różnych autorskich szkól - w Nowej Wsi koło Zebrzydowej, Nr 4 i Nr 5 w Bolesławcu (”Czwórkę” tworzyłem od podstaw). Parę lat kierowałem równocześnie 2 - letnią Szkołą Przysposobienia Zawodowego Handlowo - Gastronomiczną.
            30 lat pracowałem równolegle jako korespondent - a później profesjonalny dziennikarz - prasy regionalnej i krajowej, umieszczając setki czy nawet tysiące informacji bieżących czy artykułów publicystycznych /byłem członkiem Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich i Stowarzyszenia Autorów Polskich/.

            Trzeci mój zawód - artystyczne malarstwo - wynikał /pomijając ukończenie Studium Nauczycielskiego Rysunku i Malarstwa w Katowicach/  z życiowej pasji i obracania się w kręgu plastyków, nie wyłączając wielkich  nazwisk i autentycznych przyjaźni z mistrzami pędzla i palety /wymienię symbolicznie wielkiego węgierskiego malarza i mojego mecenasa, nauczyciela i serdecznego przyjaciela profesora Tibora Csorbę, ale także lokalnych wybitnych i zdolnych twórców - Mieczysława Żołądzia, Mieczysława Kozłowskiego, Lesława Kasprzyckiego czy Eugeniusza Niemirowskiego. Żałuję, że dla tej profesji miałem w swoim życiu najmniej czasu.


Zgodnie ze starożytną dewizą : “Omne trinum perfectum” /co potrójne - to dobre/ przyszedł zatem czas i kolej na malarstwo swobodne, wyzwolone, autonomiczne, przepełnione pasją twórczą i oryginalnością, niezależne, wymykające się spod klasycznych kanonów wartości i treści, dające pełnię artystycznej satysfakcji.
To nie amatorszczyzna, ale wynikający z własnego doświadczenia profesjonalizm oparty o znajomość warsztatu pracy. Kilkuletnie studia, liczne plenery malarskie, znajomość wielu współczesnych mistrzów pędzla i palety, przyjaźnie z malarzami w całej Polsce. Każdy z nich wyrażał w w twórczości swoją odrębną osobowość, wrażliwość i widzenie świata inaczej - pięknie, niepowtarzalnie, profesjonalnie, wyraziście, z emocjonalnym zaangażowaniem. Tej “iskry Bożej” nie skrywali przed innymi, przeciwnie - pozwalali na ogląd, doświadczenie, naukę, stwarzali wzorce do inspiracji, nawet naśladownictwa.


Ale ja pozostałem wiernym sobie i własnej szkole twórczej w obrębie malowania. Mam niepowtarzalny, łatwo rozpoznawalny styl apoteozujący perfekcję, dokładność, precyzję, benedyktyńską cierpliwość w rozpracowywaniu szczegółów na płaszczyźnie płótna czy karty brystolu. Lubuję się w kontrastach, przypadkowych skojarzeniach, fascynuję detalami, sięgam do symboliki, niweczę kanony klasyki kompozycyjnej, ulegam porywom nastroju, zadziwieniu trwaniem chwili, urokiem wyjątkowości. Przedkładam walory natury nad dzieła człowieka, wolę otwarty pejzaż i jego zdumiewającą urodę niż zatłoczoną miejską architekturę, cud narodzin dnia nad zamgloną wodą niż aureolę oświetlonych nocą budowli, ciszę i zapach rozkwieconej łąki, niż gwar dyskoteki upstrzonej kolorowymi błyskami lamp.

Pozostaję - jak w najgłębszym dzieciństwie - dzieckiem natury podatnym na zauroczenie, fascynację, zachwyt nad dziełem wszechmocnego Demiurga. Podkreślam z dumą, że urodziłem się w samym sercu - i to dosłownie - białowieskiej kniei i ona pozostaje dla mnie najpiękniejszym miejscem na Ziemi.

Dlatego z lubością maluję las, drzewa, malownicze zagajniki i dąbrowy, dostojne świerki i dorodne sosny, kapryśne brzozy i wierzby nad wąskimi strumykami, szalejące wiosennym kwieciem jabłonie i złote jesienne aleje. Dziś mieszkam wśród pięknych  Borów Dolnośląskich, urokliwych, przebogatych i brutalnie niszczonych przez człowieka: leśne uroczyska przecięły trasy szerokiej autostrady i dróg szybkiego ruchu. Koszty cywilizacji?

Tak, ale głębszy problem łączy się ze sferą świadomości i psychicznej wrażliwości, ze sferą wyobraźni i myślenia o wspólnej przyszłości  - tej dzieci i wnuków. Miałem szczęście zachwycić się pięknem - autentycznym, dziewiczym - wielu zakątków Polski i Europy. Podziwiałem dziką urodę gór Kaukazu jadąc serpentynami dziwnej skalno-kamienistej drogi rozklekotanym autobusem tuż nad skrajem przepaści - przez wiele kilometrów. Urwiska nie zabezpieczała żadna bariera. Emocje? Tak, ale przede wszystkim autentyczny strach i wielkie ryzyko. Potem podziwiałem wraz z żoną bajeczne piękno zimowego Soczi z czupurnymi zielonymi pióropuszami palm wśród śniegu.
Zauroczyły mnie cudownie pachnące i kwitnące, wypełnione po brzegi motylami  węgierskie łąki nad modrym Dunajem. Pieszo przemierzałem górski szlak pasma jugosłowiańskiej Kozary, dziki i malowniczy, umajony bogatą zielenią.
Wędrowałem wśród baśniowych skał Szwajcarii Saksońskiej w Niemczech. Ale najbardziej zdumiał mnie i oczarował błękitny krajobraz “mojej” białowieskiej kniei po stronie białoruskiej: takiego zatrzęsienia kwitnących połaci przylaszczek nie mogłem sobie nawet wyobrazić ja, syn puszczy, kolebki cudownego dzieciństwa, którą zawsze podziwiałem, poznawałem, kochałem i z którą identyfikuję się bez reszty do dzisiaj.

Maluję sercem to, co kocham najbardziej: las, przyrodę, cudowne kompozycje drzew, krzewów i kwiatów w naturze, niewiarygodne piękno tkwiące w każdym ich detalu, wielkie dzieło Stwórcy, hojne i genialne.
Utrwalam w swoich pracach to, co przemija, co jest ulotne, co zasługuje na podziw, miłość, trwanie, co wzbogaca skalę ciepłych ludzkich doznań. Wciąż poszukuję i odnajduję piękno,  które - jak mówi Norwid - jest kształtem miłości. Pasja tworzenia jest zatem również poszukiwaniem miłości, absolutu, czegoś niemożliwego do precyzyjnego zdefiniowania, sposobu na życie, ucieczką od nostalgii, obrony przed starością.

W tym wielkim świecie zminiaturyzowanych obrazów szamocze się zamknięte ludzkie szczęście, radość odkrywania, tworzenia, narodzin, twórczej pasji, olśnienia, zauroczenia - obok powagi i smutku przemijania, symbolu trwania i radości istnienia pro publico bono. Szczególną urodę i wartość mają te prace malarskie, które wyrażają nastroje, doznania emocjonalne, oczekiwanie, zachwyt, radość, niepokój i grozę / “Przed burzą”, “Samotny rybak nad jeziorem”, “Samotność we dwoje - dwie sosny”, “Wschód słońca w kniei”, ”Barwy jesieni”, “Zimowa baśń”, “Czerwone żagle na oceanie”, “Kwitnący sad”, “Mgły o brzasku” i inne/. Każdy obraz przemawia w jakiś sposób, wyraża jakąś myśl, przesłanie, zawiera w sobie zamkniętą skalę doznań emocjonalnych autora, którą dzieli się z widzem. Ten szyfr każdy musi sam odkryć lub złamać.
(Tekst został zilustrowany moimi obrazami malowanymi w ostatnich kilku latach).

Paweł Śliwko