„Posłuchajcie! Zaczynamy. Kiedy bajka się skończy, będziemy wiedzieli więcej niż wiemy teraz...”. Tymi słowami sto siedemdziesiąt lat temu, pewien duński pisarz rozpoczął, tym razem nie inspirowaną folklorem lub tradycjami narodowymi, lecz będąca w całości wytworem jego nieskrępowanej wyobraźni baśń. Przyniosła mu ona ogromna sławę i weszła, jak parę innych jego nowel do kanonu literatury dla dzieci. A całkiem niedawno amerykański autor, o podobnie nieograniczonej fantazji i wspaniałym warsztacie literackim zacytował tytuł tej klasyki, nazywając również swoją najnowszą powieść „Królowa Śniegu”. Michael Cunningham, bo o nim mowa, zdecydowanie nie potrzebuje podpierać się autorytetem „kolegi po piórze” Hansa Christiana Andersena, gdyż jego, trwająca od trzydziestu blisko lat kariera ma się doskonale. Wydał (aż/tylko) siedem świetnie przyjętych powieści i zdobył wiele nagród literackich. Pisze artykuły prasowe i filmowe scenariusze, jako juror ocenia twórczość innych a jako wykładowca uczy swoich następców na prestiżowych uczelniach. Ale co najważniejsze nigdy nie zawodzi swoich wiernych fanów. Niestety fani czasem zapominają jakim pisarzem jest ich idol i na siłę próbują znaleźć w jego twórczości elementy lub techniki, którymi on po prostu nie operuje.
Tak właśnie niżej podpisany zachował się, gdy mniej więcej miesiąc temu, „Snow Queen” wpadła w jego ręce. Jak wariat, zacząłem pochłaniać kolejne słowa, zdania i akapity. W iście sprinterskim tempie, bez momentu jakiejkolwiek refleksji a przede wszystkim bez chwili delektowania się próbką najświeższej twórczości laureata prestiżowego Pulitzera, przeleciałem dosłownie pierwsze sto stron. Desperacko szukałem jakiejś sensacji, skandalu, wątku kryminalnego a może raczej czegoś... totalnie błyskotliwego, jakiegoś widocznego przebłysku geniuszu. Opamiętanie przyszło gdzieś mniej więcej na... sto osiemnastej stronie i od tego momentu już na spokojnie „odpłynąłem”. Hmm..., muszę od razu zaznaczyć, że najnowsza książka Mister Cunninghama to nie dzieło wybitne. To jednak pozycja bardzo „równa”, napisana językiem wyważonym oraz przemyślanym i zawierająca te wszystkie składniki za które Michaela, że sobie pozwolę na poufałość, kochamy. Jest oczywiście obowiązkowy trójkąt. Tym razem to triangel rodzinny; dwóch braci oraz narzeczona/żona jednego z nich. Jest Nowy Jork, w którym na co dzień (w małym studio na szóstym piętrze budynku w West Village) zamieszkuje Cunningham oraz rozgrywa się, prawie w całości, akcja „Królowej...”. Jest sztuka, a właściwie rozterki twórcze pewnego niezbyt utalentowanego muzyka. Jest nadająca tempo multinarracyjność, dzięki której mamy pełen ogląd akcji, jednoczesne na nią spojrzenie wszystkich bohaterów. Jest, nie tylko mentalna, fascynacja, zarówno hetero- jak i homoseksualna. Jest również śmierć, ten nieodzowny element naszej egzystencji. Jest nawiązanie do klasyki literatury; poza oczywistymi odniesieniami do dzieła Andersena, tym razem na warsztacie znalazła się „Madame Bovary” Flauberta. Ale przede wszystkim w „Królowej Śniegu” znajdziemy, przedstawione głównie za pomocą wewnętrznych monologów, perfekcyjnie wykreowane postacie (poza wspomniana trójcą jest jeszcze parę „satelitów”), charaktery teoretycznie najbardziej zwyczajne ze zwyczajnych, a jednocześnie osobowości o bogatym i skomplikowanym życiu wewnętrznym. I jak zwykle bohaterowie Cunninghama (prawie wszyscy) wzbudzają sympatię. Tym razem to Barrett, jeden z braci Meeksów zaskarbia sobie nasze najcieplejsze uczucia. Dlaczego? Chyba przede wszystkim dlatego, że mimo ogromnych możliwości intelektualnych wybiera życie... normalne. Mógłby osiągnąć wiele, np. zrobić karierę naukową, ale spełnia się... układając t-shirty (jest w tym mistrzem!) w sklepie z drogimi ciuchami, w którym jest zatrudniony. Nie znaczy to, że Barrett jest nudny, mało ambitny lub nieszczęśliwy. O nie! To wciąż facet inteligentny, o bogatym życiu wewnętrznym, pełen empatii i ciepła, kochający brata i jak każdy z nas mający problemy sercowe. I to właśnie jemu, na samym początku omawianej książki, przydarza się coś... totalnie niespodziewanego i nieziemskiego, coś co całkowicie zmieni jego spojrzenie na świat go otaczający. Ale przecież każdy z nas marzy o odrobinie transcendencji...
O sile twórczości Michaela Cunninghama, może świadczyć chociażby fakt, że wydaniem „Godzin” (miała w tym swój udział także bardzo dobra adaptacja filmowa) doprowadził do powrotu zainteresowania twórczością Virginii Woolf, oraz do ogromnego wzrostu sprzedaży jej najgłośniejszego dzieła „Pani Dalloway”. Ma on rozsiane po całym globie, stałe, niezmniejszające się grono wielbicieli. Pytanie; czy „Królowa Śniegu” to najlepsza lektura, od której powinien zaczynać ktoś, kto dopiero wyrusza w podroż szlakiem twórczości Cunninghama? Być może nie. Chyba warto byłoby sięgnąć najpierw chociażby po genialny „Dom na krańcu świata” lub po osławione „Godziny”. Z takim aperitifem danie główne, czyli „Królowa...” może smakować tylko lepiej. I może po lekturze uda nam się to, co jest chyba najważniejszym przesłaniem tej książki. Może spojrzymy inaczej na naszych współziomków, na członków rodziny, przyjaciół a nawet na tych zupełnie nam obcych. Może znajdziemy w sobie nieco więcej empatii, a może zdobędziemy się na obdarzenie kogoś, kto tego być może właśnie bardzo potrzebuje, zupełnie bezinteresownym uśmiechem. Bo jak twierdzi nietuzinkowy protagonista z „Królowej Śniegu” Michaela Cunninghama - „LUDZIE KRYJĄ W SOBIE WIĘCEJ NIŻ NAM SIĘ WYDAJE...”
PS W uzupełnieniu wyjaśnienie, pochodzące od samego autora, tytułu powieści. Otóż Śnieg to Snow w języku angielskim, a to jest potocznym określeniem jednego z najpopularniejszych na świecie narkotyków. Królowa to oczywiście Queen. A to miano używane jest, głównie za oceanem do określania gejów. Oba te aspekty współczesnego życia obecne są również na kartach książki, którą wszystkim, zwłaszcza tym szukającym stonowanej, momentami baśniowej, ale przede wszystkim wymagającej i dojrzalej literatury, serdecznie polecam.
Arkadiusz Kowalski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz