środa, 18 listopada 2015

Antoni Libera - Madame


Późny debiut we współczesnej literaturze jest sprawą dosyć powszechną. Wielu autorów, że wymienię chociażby tych popularnych ostatnimi czasy jak; Coelho (39 lat), Wharton (54 lat!) lub rodzimy Jerzy Pilch (36 lat) sięgnęło po pióro (lub po klawiaturę), będąc w tak zwanej sile wieku, mając najczęściej rozległy bagaż doświadczeń za sobą i nie rzadko sukcesy w innych dziedzinach. Autor „Madame” rozpoczął swoją prozatorską aktywność dopiero grubo po trzydziestce, gdyż z domu rodzinnego wyniósł świadomość, iż paranie się twórczością literacką to domena tych, którzy mają choć cień odwagi aby równać się z takimi mistrzami pióra jak Dante, Szekspir lub Mickiewicz. Między innymi dlatego też, zanim w wieku 36 lat przedstawił się światu jako pisarz, wcześniej dał się poznać jako uznany reżyser i tłumacz. I oby wszyscy kierowali się taką pokorą i oby większość debiutowała tak rewelacyjnie.

Na początku przyznam, że podobnie jak niegdyś przy okazji lektury „Buszującego w zbożu”, również po pierwszych stronach powieści „Madame” miałem wątpliwości co do celowości dalszego czytania. Zarówno JD Salinger jaki i Antoni Libera przedstawiają w początkowej fazie swoich książek świat oczami młodego człowieka, pozwalają poznać jego odczucia, lęki i fascynacje. I bez względu na differentia specifica i wiarogodność opisu ten punkt widzenia, dla mnie „mężczyzny w sile wieku” jest delikatnie mówiąc; mało atrakcyjny. Zdecydowanie bardziej wciągają mnie losy i historie bohaterów starszych lub ewentualnie zbliżonych do mnie wiekowo, gdyż w ich przeżyciach lub przemyśleniach odnajduję w literaturze to co mnie w niej chyba najbardziej interesuje – mądrość, drogowskazy i... wspólnotę dusz. Z tego też powodu rozterki „młodego Wertera” a raczej młodzieńca, ucznia szkoły średniej, którego nastoletniego żywota dotyczy fabuła „Madame” powoli przestawały mnie zajmować. I prawdopodobnie jedynie dociekliwość i głód literackich doznań sprawiły, że przebrnąłem przez początkowe opisy szkolnych perypetii i dotarłem do miejsca w którym autor objawia nam tytułową czarowną lecz zimną „Panią”. I nagle dotychczasowy bohater wydoroślał, dojrzał i przemówił nie tylko ciekawszym językiem ale także zaczął inaczej (czyt. ciekawiej) żyć i... myśleć. Poczułem go, że się tak wyrażę. Dalsza lektura, rozwiewała też systematycznie moje obawy, że mam do czynienia z ckliwym romansidłem o sztubackiej love story.
Niespełnione, platoniczne uczucie do dużo starszej nauczycielki języka francuskiego okazuje się jedynie pretekstem. Autor arcyciekawie oplata wokół „wirtualnego” (jakby to określono w dobie Matriksowej twórczości braci Wachowskich) flirtu bohatera dwa, dużo bardziej ciekawe zagadnienia. Pierwsze z nich to nieco wybiórczo potraktowany obraz życia w epoce PRL-u lat sześćdziesiątych. Ta osobista i mimo wszystko zajmująca lekcja historii przedstawia tamten okres na dwóch płaszczyznach. Z jednej strony to okres fascynacji sporadycznie i selektywnie dopuszczanymi do świadomości obywateli „owocami zakazanymi” kultury zachodniej, a z drugiej to czas totalnej indoktrynacji i zniewolenia. Mamy więc na przykład kontakty (niezbyt zachęcające) bohatera z „nieprzyzwoitą muzyką zgniłego kapitalizmu” czyli z jazzem, z dyżurną rozgłośnią domu rodzinnego w postaci „radia przekazującego zakłamane i wywrotowe treści” tj. z radiostacją Wolna Europa oraz z „rozpasaną twórczością” Leloucha (film „Mężczyzna i kobieta”) i Picassa. Ale też poznajemy działalność wszechobecnej i bezlitosnej cenzury, obraz fałszowania historii (przede wszystkim współczesnej), ogromne zamknięcie naszego kraju na wpływy zewnętrzne (pojedyncze wydarzenie były jedynie kroplą w morzu potrzeb) a także dramaty osób przeciwstawiających się represyjnemu systemowi. Opis losu jednego z bohaterów (autentyczny z resztą) jest przykładowo pretekstem do szerszego przedstawienia, a raczej do wyjaśnienia sprawy wojny w Hiszpanii w latach trzydziestych, a w szczególności „bratniej pomocy” Związku Radzieckiego oraz udziału w niej Polaków. Jednak, tak jak napisałem, to także nie najważniejszy, przynajmniej w moim mniemaniu, temat książki najpoważniejszego w naszym kraju popularyzatora twórczości Samuela Becketta. 

Dla mnie osobiście istotą i najbardziej zajmującą częścią dzieła Antoniego Libery jest złożony przez niego hołd dla słowa, a szerzej ujmując dla słowa pisanego, dla literatury. To zagadnienie mimo tego, że było już wielokrotnie poruszane we współczesnej twórczości rozmaitych autorów (chociażby w przeczytanej przez mnie ostatnio książce „Już wieczór” Briana Mortona) w powieści „Madame” zostaje potraktowane bardzo serio, z zacięciem edukacyjnym i w, tak zwanej; całej rozciągłości. Autor słów „...Prawdziwa sztuka była i jest domena „arystokratyczną”, dotyczącą nielicznych...” wytacza najcięższe działa, sięgając po najznamienitsze wytwory mistrzów wielu poprzednich epok. Pomiędzy linijkami stosunkowo lekkiej prozy, przemyca bardzo umiejętnie zdecydowanie trudniejsze treści - „sztukę słowa”; myśli, cytaty oraz fakty z biografii ostoi piśmiennictwa światowego, sprawiając, że nawet osoby niezbyt oczytane lub nie obcujące na co dzień z tego typu twórczością (jak na przykład piszący te słowa) z przyjemnością „zanurzają się” we fragmentach liryki Dantego, Goethego, lub w filozoficznych wywodach Schopenhauera. Także, dzięki nadzwyczaj umiejętnej „zabawie” formą, bez większych oporów degustujemy (nawet jeśli nie gustujemy) w wyjątkach z dzieł astronoma Nostradamusa, poetów Racine'a lub Holderlina (tłumaczonego także Antoni Libera) oraz rodzimych twórców Conrada, Krasińskiego czy nawet Żeromskiego i Broniewskiego. „Kandydat na humanistę” jak sam siebie określa autor tej w dużej mierze autobiograficznego książki, czerpiąc garściami ze światowej spuścizny literackiej, jednocześnie ani na chwilę nie traci kontroli nad intrygującym wątkiem miłosnym i co dosyć ważne; nie idzie na hollywoodzkie uproszczenia do samego końca, do jej finału. Mimo tego, ten mistrzowski bildungsroman znalazł uznanie w oczach producentów zza oceanu i być może doczekamy się kiedyś jego ekranizacji (podobno autor wykluczył całkowicie tylko jedno miejsce, gdzie mogłaby być przeniesiona akcja – Związek Radziecki). 

Przesłanie/konkluzja, „naszego” licealisty, a raczej autor książki, która trafiła do mnie najmocniej (popychając między innymi do napisania tej recenzji) zawiera się w następujących słowach: „...Jeśli nie jest się królem i jeśli nie ma się nawet natury bohatera, a jednocześnie nie jest się li tylko zjadaczem chleba, lecz kimś kto marzy i tęskni za nie wiadomo czym (...) to wtedy, by się spełnić i znaleźć ukojenie, trzeba zostać artystą – źrenicą świata i magiem”. 

Arkadiusz Kowalski






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz