Bolesławiec
25 .02.2014 r.
To ja - bardzo młoda i szczęśliwa 1967 |
Przyjechałam
na Dolny Śląsk do Bolesławca, w początkach października 1945 r. Miałam wtedy
sześć lat. Ojciec, przedwojenny oficer, został przeniesiony z Rzeszowa, do
RKU(Rejonowa Komenda Uzupełnień, potem WKR) w Bolesławcu, a Matka zdecydowała
się przyjechać za nim. Całą gehennę kilkutygodniowej podróży z przygodami i
pierwsze lata naszej bytności na Dolnym Śląsku, opisałam w opowiadaniu
pt:”Oczami dziecka”, znajdującym się w internecie, pod moim nazwiskiem i tym
samym tytułem.
Do
szkoły pierwszy raz zaprowadziła mnie Mama 1 września 1946 r. Była to
organizowana dopiero placówka oświatowa
przy ul. Bankowej, w pobliżu dzisiejszego ronda. Nie powiem, żeby zrobiła na
mnie dodatnie wrażenie, gdyż z tego co słyszałam z opowiadań Rodziców, szkoła
powinna wyglądać zupełnie inaczej. Oprócz dzieci w wieku szkolnym, w klasie
obecni byli także ludzie dorośli, którzy w okresie wojny nie mieli możliwości
do nauki. Brakowało dosłownie wszystkiego: książek, ławek, przyborów szkolnych.
Ojciec zdecydował się dać szkole zabytkowe biureczko i krzesło, żebym miała
przy czym i na czym siedzieć. Wrażenia z tej pamiętnej lekcji w polskiej
szkole, opisałam w wyżej wymienionym opowiadaniu: „Oczami dziecka”. Naszą
pierwszą nauczycielką była pani Teicher, więźniarka obozu koncentracyjnego.
Nie
podobało mi się w tej szkole. Ku mojej wielkiej radości, zachorowałam na
zapalenie oskrzeli i więcej do szkoły tego roku nie uczęszczałam. Pierwszą
klasę ukończyłam w roku następnym, w nie istniejącej już Szkole Podstawowej
przy ul. Armii Krajowej. W następnym roku, Rodzice przenieśli mnie do mej
ukochanej „jedenastolatki” przy ówczesnej ulicy Leningradzkiej, obecnie
Tyrankiewiczów. To właśnie z tej szkoły
zachowały się moje najmilsze wspomnienia.
Mieliśmy
wspaniałych przedwojennych pedagogów, którzy przekazywali nam swą wiedzę, w
sposób niezupełnie zgodny z wymogami tamtych czasów. Trzeba tu wspomnieć, że były to lata
wzmagającego się terroru epoki stalinizmu, prześladowania żołnierzy Armii
Krajowej i nacisku, by wychowywać dzieci i młodzież w duchu ateizmu i
uwielbienia dla Związku Radzieckiego oraz
„Słoneczka narodów, Stalina”. Zaczęła się zacięta walka o zdjęcie ze
ścian klas szkolnych krzyża i na to miejsce powieszenie portretów Bieruta i
Stalina.
Nauczyciele,
zawsze po wejściu do klasy, odmawiali z nami modlitwę do Ducha Świętego,
patrząc na krzyż. Kiedy władze oświatowe poleciły zdjąć symbole wiary ze
ściany, cała klasa zgodnie odwracała się od wiszących portretów plecami i
odmawiała pacierze wpatrzona w okna. Przez jakiś czas trwała zajadła i cicha
walka pedagogów i uczniów, z władzami oświatowymi o ten nieszczęsny krzyż. Do
szkoły przychodziła komisja z Kuratorium, by sprawdzić, czy przypadkiem krzyże
nie wiszą w klasie. Wisiały, ale dyrekcja dostawała z Kuratorium „cynk” i
krzyże błyskawicznie znikały, ukryte w mieszkaniu dozorczyni. Potem pojawiały
się znowu, ale już tylko na katedrach nauczycielskich w czasie modlitwy, przed
i po lekcjach. Po zawiązaniu się w szkole organizacji ZMP, krzyże zniknęły, a
my zamiast modlitwy, wyśpiewywaliśmy po przyjściu do szkoły hymn:” Naprzód
młodzieży świata”.
Nie
były to dobre czasy ani dla uczniów, ani dla nauczycieli. Ale miały również i
dodatnie strony. Każde dziecko, niezależnie od sytuacji materialnej rodziców,
codziennie otrzymywało w klasie darmowe śniadanie. Dwie grube kromki chleba z
masłem, smalcem i wędliną lub rybą, oraz jakiś owoc – jabłko, gruszkę czy
śliwki, zależnie od pory roku. Codziennie była kawa z mlekiem, lub gorące
mleko, obowiązkowo dostawaliśmy tran. W szkole była stała higienistka, dentysta
(pani dr. Dymitryjewska), a raz w miesiącu przychodził lekarz i badał nas.
Trzeba
pamiętać, że to wszystko otrzymywaliśmy zaledwie kilka lat po straszliwej
wojnie, a Polska znajdowała się wtedy
dosłownie w ruinach i biedzie. Zresztą nie tylko Polska borykała się z
trudnościami, bo na przykład w Wielkiej Brytanii, wszystkie towary były
reglamentowane i na kartki, a cukierki bez kartek, dzieci angielskie mogły
kupić dopiero w roku 1953, z okazji koronacji królowej Elżbiety II!
Z
prawdziwym sentymentem wspominam moich nauczycieli, państwa Tyrankiewiczów,
którzy pozostawili po sobie fundację, działającą po dzisiejsze czasy.
Wychowawczynią naszej klasy - bo piszę teraz o klasie trzeciej - była Pani
Wiktoria Gałkiewicz, matka mej serdecznej przyjaciółki, mieszkająca vis-a-vis
naszego domu. Pani i pan Gałkiewicz byli nauczycielami z czasów przedwojennych,
a pochodzili w kresów wschodnich. Przekazywali nam wiedzę w sposób uczciwy i
rzetelny, nauczając na przykład dokładnie historii Polski. Jeszcze dziś, po
wielu dekadach, potrafię bezbłędnie wymienić wszystkich królów, łącznie z
książętami, z czasów Polski
dzielnicowej. Od tego czasu minęły 64
lata, i niestety zapomniałam nazwisk wielu naszych nauczycieli, którzy w tym
okrutnym czasie starali się uczynić z nas dobrych Polaków.
Szkoła
cieszyła się wtedy wielkim autorytetem, a pani czy pan wychowawca, byli
pierwszymi po Bogu, a ich słowo prawem. Zresztą w większości byli to pedagodzy
z powołania. Utrzymywali ze swoimi uczniami kontakt nie tylko na lekcjach, ale
gdy ktoś z nas zachorował, przychodzili do domów, zawsze interesując się nami.
W
latach 1948-49, wśród młodzieży gimnazjalnej zaczęto zakładać tajne organizacje
antykomunistyczne, nawet paramilitarne. Pamiętam, że we Wrocławiu i w Krakowie,
odbyły się wtedy głośne procesy młodzieży szkolnej zrzeszonej w takich
organizacjach. Wyroki były straszne – kara śmierci! W naszej szkole uczniowie z
klas przed i maturalnych raczej się z nami nie stykali, mając sale wykładowe na
najwyższym pietrze. Widywaliśmy się tylko na jakichś akademiach, lub mijaliśmy
się na korytarzach. Dla nas, trzecioklasistów, byli to już ludzie dorośli i tak
się zresztą zachowywali, bez porównania inaczej niż dzisiejsi nastolatkowie.
Inne
były wtedy również szkoły. Z wybiciem godziny ósmej, bramy szkoły zamykano na
klucz i wyjść można było jedynie, po uzyskaniu przepustki od samego dyrektora!
Na przerwach bawiliśmy się w lecie na podwórzu szkolnym, pod bacznym okiem
dyżurujących nauczycieli, a w zimie biegaliśmy swobodnie po długich
korytarzach, lub ćwiczyliśmy w sali gimnastycznej, ale bez wielkiego wrzasku,
bo belfer miał na nas oko!
Przypominam
sobie z tych właśnie lat, pewne dramatyczne wydarzenie.
To
chyba była lekcja matematyki, nie pamiętam dokładnie. Nasza klasa znajdowała
się na parterze gmachu. Drzwi sal lekcyjnych nie miały szyb na korytarz i
siedząc w klasie, nie widzieliśmy, co się w szkole dzieje. Pani Gałkiewicz
właśnie stała przy tablicy i coś na niej pisała. W pewnej chwili, uchyliły się
drzwi i do klasy wsunęła się dozorczyni. Podeszła do pani Gałkiewicz i coś
szepnęła jej do ucha. Nauczycielka pobladła i spostrzegliśmy, że bardzo się
zdenerwowała. Dozorczyni wyszła, a pani Gałkiewicz przerwała lekcję i
powiedziała, żebyśmy w ciszy wyszli z klasy i ustawili się na korytarzu przy
schodach.
Otwierały
się drzwi kolejnych klas i po krótkim czasie, w korytarzu stali wszyscy
uczniowie niższych klas, razem ze swoimi wykładowcami. Nie mieliśmy pojęcia, co
się dzieje, ale przeczuwaliśmy, że stało się coś bardzo złego i staliśmy w
absolutnym milczeniu, czekając na rozwój wypadków. Jeden z nauczycieli pobiegł
na piętro do gabinetu dyrektora, żeby zasięgnąć informacji. Okazało się, że w
gabinecie siedziało kilku mężczyzn rozmawiając z dyrektorem, bardzo bladym i
mówiącym podniesionym tonem, co mu się raczej nie zdarzało. Po chwili mężczyźni
wyszli z gabinetu i po schodach weszli na wyższe piętro, gdzie mieściły się
klasy maturalne. Nie widzieliśmy tego,
ale mężczyźni widocznie weszli do jednej z klas, bo zaraz wyprowadzili kilku
młodych chłopców. Uczniowie z wyższych
klas także wyszli i po schodach zeszli na parter, ustawiając się obok nas. Cała
szkoła stała w korytarzu w komplecie, razem z nauczycielami i dyrektorem. Odbyło się to tak szybko, że zanim
mężczyźni zeszli na parter, myśmy ustawili się w szpaler, którym musieli
przejść.
Zrozumieliśmy,
ze jesteśmy świadkami aresztowania kilku uczniów przez Urząd Bezpieczeństwa,
osławione UB! Pamiętam, że aresztowani chłopcy szli godnie, z podniesionymi
głowami, chociaż musieli się bać, wiedząc co ich czeka. Nie wiem, jak się
nazywali, bo sprawę utajniono. Widząc
nas na korytarzu, jeden z ubowców warknął do dyrektora, żebyśmy natychmiast
weszli do klas.
Ale
dyrektor wcale się nie odezwał, a my staliśmy tak długo, aż aresztowani
chłopcy, brutalnie popychani, wsiedli do auta i odjechali. Dopiero wtedy
wróciliśmy na swoje miejsca. Nauczycielka odmówiła z nami modlitwę i kazała
rozejść się do domów. Tego dnia lekcji już nie było. Nigdy się nie
dowiedziałam, kogo aresztowano i co się z tymi chłopcami stało.
Pierwszą
dwóję oberwałam w piątej klasie z języka rosyjskiego, bo zamiast dwieri,
powiedziałam drwi! Następną dwóję zafasowałam od przewodniczącego ZMP,
wykładającego nam biologię, za bardzo dokładny rysunek przekroju pnia drzewa.
Powiedział, że ktoś dorosły to narysował. Broniłam się mówiąc, że umiem dobrze
rysować, a cała klasa solidarnie przysięgała, że mam talent do rysunków, ale
nam nie uwierzył, albo nie chciał uwierzyć celowo, bo Rodzice zabronili mi
wstąpienia do ZMP. To byli zupełnie nowi nauczyciele, przeważnie z organizacji
młodzieżowych, bardzo ideowi i podejrzliwi. Zachowywali się wobec nas
nieprzyjaźnie i za byle co stawiali dwóje, do dziś pamiętam ich nazwiska.
Naturalnie już się nie modliliśmy, a niektórzy z dawnych pedagogów zostali
odsunięci lub zwolnieni – bo dawali nam zły przykład.
Ponieważ
nie wywodziłam się ani ze środowiska robotniczego, ani tym bardziej
chłopskiego, miałam u nowych nauczycieli przechlapane! Ale los wybawił mnie od
ich sekatury, bo akurat w tym czasie bardzo ciężko zachorowałam i przeszłam
operację, która na kilka lat wykluczyła uczęszczanie do szkoły.
Elżbieta
Gizela Erban
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz