Do
Bunzlau dojeżdżamy późnym popołudniem. Stukot kół wagonu staje
się coraz bardziej nieregularny, jakby i pociąg był zmęczony.
Mijamy zrujnowane budynki przed stacją, kilka spalonych czołgów i
dużą fabrykę z trzema wysokimi kominami. Widać już niewielkie
miasteczko otoczone granatowym kręgiem borów. Żegnamy się czule z
naszym opiekunem i panią Wierą, których zdążyłyśmy już
polubić. Oni jadą aż do Drezna. To naprawdę dobrzy, serdeczni
ludzie i wiele im zawdzięczamy. Wysiadamy z pociągu, a obok nas na
peronie wyrasta sterta bagaży. Ostatnie promienie zachodzącego
słońca, przebiły się przez wał brudnoszarych chmur i jaskrawo
oświetlają zniszczony dworzec, z drewnianym daszkiem nad peronem.
Ten pierwszy, mało zachęcający widok miasta, pozostał mi w
pamięci na zawsze.
Rozglądamy
się z ciekawością pomieszaną z rozpaczą. Więc to w tym mieście
przyjdzie nam spędzić resztę życia? Tutaj będzie nasz nowy dom?
Przy tym partykularzu, Rzeszów wydaje się metropolią. Mama jest
szczególnie przygnębiona, bo miała nadzieję, że uda nam się
powrócić do ukochanego rodzinnego Poznania, gdzie żyje cała
rodzina Mamy. Dziadek Michał, ojciec Mamy jest powstańcem
wielkopolskim z 1918 roku. Mama wychowana w wielkim mieście, bardzo
za nim tęskni. Niestety, do dużych miast pchani są teraz
mieszkańcy zapadłych wsi, którzy nawet za sto lat nie staną się
prawdziwymi mieszczanami. I o to właśnie chodzi, żeby pozbyć się
miejskiej inteligencji. Dlatego dla nas miejsca w Poznaniu nie ma!
Udręczone,
spoglądamy za odjeżdżającym wolno pociągiem. Zabiera on z sobą
nasze niespełnione nadzieje. W drzwiach budynku dworca pokazują
się znajome twarze żołnierzy, przeniesionych tu z rzeszowskiego
RKU. Przyszli nas powitać, a razem z nimi jest porucznik A. także z
Rzeszowa. Ojciec wyjeżdżając, zobowiązał go do opieki nad nami.
Jesteśmy powitane entuzjastycznie, a żołnierze bez wysiłku
porywają nasze bagaże. Nareszcie przestaniemy je taszczyć!
W hali
dworca wyłożonej zielonymi kaflami, na ścianach pełno niemieckich
afiszów, których nikt do tej pory nie zdarł. Jeden przedstawia
atletycznie zbudowanego SS-mana, z pistoletem maszynowym na piersi,
na tle ogromnej czarnej swastyki. Poniżej napis głosi: „ Wir
kapitulieren nie!” (My nigdy się nie poddamy!) A nieco dalej,
polski afisz przedstawia żołnierza w hełmie z orzełkiem, lecz bez
korony, dzierżącego w dłoniach karabin. Poniżej napis:” Na
Berlin!” Aż dziw, że obaj wojacy nie wezmą się za łby, lecz
wiszą zgodnie, niemal obok siebie.
Wychodzimy
z dworca na ulicę. Przed nami pusty skwerek, dalej niewielki park
pełen starych drzew. Ulica wyłożona wielkimi płytami, prowadzi do
centrum miasta. Czujemy się tu obco i źle. Nieliczni podróżni już
przeszli, dokoła prócz nas ani żywej duszy. Rozglądam się i
nagle otwieram szeroko oczy, ściskając Mamę za rękę. Przed nami
zatrzymuje się czarna kareta zaprzężona w dwa konie. Autentyczna
kareta z XIX wieku! Na widok naszych zdumionych min, żołnierze
wybuchają śmiechem.
- No i
jak się pani podoba nasz wojenny wehikuł? - odzywa się porucznik
A.
-
Prędzej mogłam się spodziewać, że przyjedziecie po nas czołgiem.
- śmieje się Mama. - Skąd wytrzasnęliście to cudeńko?
-
Trofiejne. Nasze auto zabrała komisja poborowa. A my, w nagłych
wypadkach, posługujemy się tym oto reliktem przeszłości.
Porucznik
szarmancko otworzył drzwiczki karety i pomógł nam wsiąść.
Oszołomione, wcisnęłyśmy się do czarnego pudła i konie ruszyły.
Jazda zajęła nam kilka minut, bo RKU, znajdowało się w budynku
dzisiejszej prokuratury przy ul. Chrobrego. W stojącym obok
trzypiętrowym domu przy ul. Polnej 8, urządzają mieszkania dla
oficerów i ich rodzin. Na razie na parterze mieszka tylko dozorca.
Przy drzwiach wita nas starszy, wąsaty jegomość z czerwonym nosem
alkoholika. Zza jego pleców wyglądają twarze dwóch zaciekawionych
kobiet. O tej porze stołówka żołnierska była już zamknięta,
więc dozorca otrzymał bojowe zadanie poczęstowania nas kolacją.
Na stole pojawiła się butelka wódki oraz miska galarety z
wieprzowych nóżek. Do tego ocet, pieprz, sól i chleb, czarny jak
święta ziemia. Brrr! Nasze nadzieje na gorący posiłek rozwiały
się jak dym.
Do
mieszkania dozorcy zaczęli schodzić się oficerowie z Rzeszowa, a
Mama opowiada „biednym wygnańcom”, nowiny o ich rodzinach i
miejskie ploteczki. Zagrzebani w tym niemieckim miasteczku,
oficerowie spragnieni są wiadomości z „wielkiego świata”.
Jesteśmy nieludzko zmęczone i nie możemy przełknąć tej zimnej
galarety, której do dziś nienawidzę. Cały czas marzę o położeniu
się do łóżka, w ciepłym przytulnym pokoju. Pokazało się
jednak, że nie będziemy tutaj nocowały, lecz pojedziemy do nowego
mieszkania.
Ogarnęło
nas podniecenie. Boże, jedziemy do domu, jakie to szczęście, że
mamy już własny dom! Natychmiast puściłam wodze fantazji,
wyobrażając sobie różowy pokoik, z małą lampką nocną stojącą
na stoliczku, przy biało zasłanym łóżeczku, z siedzącym na nim
misiem. Nareszcie nie musimy się już nigdzie śpieszyć, nic nas
nie goni, bo za chwilę znajdziemy się w domu! Byłam ogromnie
ciekawa, jak wygląda to nasze mieszkanie. Ile ma pokoi, jakie meble
i czy posiada łazienkę? Bardzo bym chciała żeby w saloniku stał
fortepian, jak w domu dziadków, bo akurat zaczęłam się uczyć
grać i miałam nadzieję, że gdy Ojciec wróci, będziemy
wieczorami muzykowali. A gdyby tak ten dom miał jeszcze balkon jak w
Rzeszowie, z widokiem na ogród i rzekę! Jednak doszłam do
wniosku, że wymagam stanowczo za dużo, więc po namyśle
zrezygnowałam z balkonu i rzeki. Za to już z góry cieszyłam się
na kąpiel w ciepłej łazience! Posiedzę w wannie z godzinę,
zmywając z siebie brud. Rano, w naszej jasnej, przestronnej kuchni,
powita mnie mama i poda mi smaczne śniadanie, na stole przykrytym
białym obrusem. A może będziemy mieli gosposię, taką kochaną,
jak nasza rzeszowska Hania? Albo nianię? Nie, na nianię jestem już
stanowczo za duża!
Widocznie
Mama myśli o tym samym, bo widzę że oczy jej się śmieją i
czule przytula mnie do siebie. Ponownie wsiadamy do karety i jedziemy
ciemnymi ulicami miasta. Otacza nas nieprzenikniona noc, lecz
prawdopodobnie posuwamy się wolno wąwozem z ruin. Nigdzie niemal
nie widać światła wskazującego, że tu mieszkają ludzie. Tylko
dwie latarnie karety rzucają na drogę słabe światełka. Porucznik
A. który odwozi nas na nowe mieszkanie, wraz z dwoma żołnierzami
siedzącymi na koźle, opowiada o codziennym życiu w tym mieście.
Podobno jest bardzo zniszczone. Z jego półsłówek domyślamy się,
że życie tutaj nie będzie usłane różami. Przy okazji
dowiadujemy się, że miasto nazywa się Bolesławiec, i ma starą
piastowską historię, gdyż zostało założone przez księcia
Bolesława Wysokiego.
Jedziemy
wąskimi krętymi uliczkami, kareta ciągle podskakuje, trafiając na
leżące na jezdni sterty gruzów. Nareszcie zatrzymujemy się przed
jakimś domem.(ul. Kubika 20) Jest zupełnie ciemno, więc niewiele
widzimy, lecz po lewej stronie na wzniesieniu, dostrzegam jakąś
wielką budowlę z wysoką wieżycą. To chyba kościół. Dom jest
jednopiętrowy i kompletnie nie oświetlony. Ani w jednym oknie nie
pali się światło. Porucznik A. wchodzi po kilku schodkach na ganek
i energicznie puka do masywnych drzwi. Nikt nie otwiera, a dom
wygląda na niezamieszkały. W tym czasie żołnierze zdążyli
wyładować z karety nasze bagaże i pomagają porucznikowi walić do
drzwi. Dom dosłownie trzęsie się od potężnych uderzeń. To
niemożliwe, żeby nikt tego nie słyszał, chyba że jest głuchy
lub nieżywy. Porucznik zapewnia zaniepokojoną Mamę, że ktoś musi
być w domu, bo powinni czekać na nas i przygotować nam pokój.
Pokój?...
Kiedy
nasza cierpliwość się kończy, za drzwiami słychać kroki i
kobiecy głos pyta po niemiecku:
- Wer
da?
- Dobry
wieczór, proszę otworzyć. - odpowiada porucznik również po
niemiecku, przestępując z nogi na nogę, bo wszyscy porządnie
zmarzliśmy.
Znowu
czekamy i powoli tracimy nadzieję, że kiedykolwiek dostaniemy się
do tej twierdzy. W końcu drzwi bezszelestnie się otwierają i na
progu staje pulchna Niemka po trzydziestce, w turbanie na
zaondulowanych włosach. Mierzy mnie i Mamę taksującym spojrzeniem
i nagle uśmiecha się uprzejmie.
- Oh,
mein Gott, Herr Oberleutnant! - woła z udanym zdumieniem, zalotnie
spoglądając na oficera, ale nie rusza się z miejsca.
Porucznik
robi krok do przodu.
- Możemy
wejść? - pyta po niemiecku.
- Bitte,
kommen Sie herein. - odpowiada kobieta i nareszcie się cofa,
zapraszając nas do wnętrza domu.
Porucznik
A. przedstawia nas i upewnia się, czy mieszkanie dla nas jest
przygotowane. Frau W. przypatruje się nam ponownie badawczo i
potakuje. W domu są dwa mieszkania; na parterze i pierwszym piętrze.
Po kamiennych schodach wchodzimy na górę do długiego ciemnego
przedpokoju i Niemka otwiera jakieś drzwi. Stajemy na progu pokoju
i bez słowa patrzymy. Przed nami malutki, środkowy pokoik z oknem
wychodzącym na ulicę. Jedno łóżko z brudną pościelą, stara
szafa, okrągły stół i dwa krzesła. Na nocnym stoliczku mała
lampka nocna. To całe umeblowanie. Mama ciężko siada na pierwszym
z brzegu krześle i osłupiałym wzrokiem spogląda na żołnierzy,
wnoszących nasze walizki. Rozgniewany porucznik A. dopytuje się,
dlaczego nie przygotowano dla nas lepszego pomieszczenia, przecież w
domu nie brakuje ładnych pokoi. Niemka tłumaczy, że ten pokój
zajmował Ojciec, a ona nie śmiała nic zmieniać bez jego wiedzy.
Tere
fere! Nie ulega wątpliwości, że Frau W. stanowczo nie życzy
sobie nas tutaj. Zaraz też zrzuca ugrzecznioną maskę i oświadcza,
że zamieszkała u niej rodzina, uciekając z Niemiec przed
bombardowaniem, pod koniec wojny. Jej stara matka koniecznie
potrzebuje spokoju, po przeżytych nalotach lotniczych.
Nasze
marzenia o własnym mieszkaniu rozsypały się, jak domek z kart.
Porucznik A. patrzy na nas pytająco. Mama z rezygnacją wzrusza
ramionami. Teraz jest nam już wszystko jedno. Pragniemy tylko
położyć się i spać, spać, spać!... Moją uwagę zwraca duża
ilość drzwi w naszym pokoju. Frau W. wyjaśnia, że jedne prowadzą
do przedpokoju, nimi weszliśmy, drugie do pokoju zajmowanego przez
jej rodzinę, a trzecie do pustego w tej chwili pokoju, w którym
mieszka radziecki oficer, obecnie przebywający w terenie. Jej
wyjaśnienia wcale mnie nie uspokajają, bo stanowczo za dużo tych
drzwi i bardzo mi się to nie podoba.
Porucznik
żegna się z nami i życząc nam dobrej nocy, wychodzi razem z
żołnierzami. Ale w ostatniej chwili, widząc nasze przygnębione
twarze, pociesza nas, że to tylko tymczasowe mieszkanie, bo wkrótce
Ojciec postara się nam o coś o wiele lepszego. W końcu odchodzi,
obiecując przyjść po nas rano i zabrać nas do RKU na śniadanie.
Zostajemy
same, bo Niemka poszła odprowadzić porucznika do drzwi wejściowych.
Mama natychmiast podrywa się z krzesła i z zaciśniętymi ustami
zabiera się do zmiany pościeli na łóżku. Na razie musimy
korzystać z pierzyny i poduszek Frau W. bo nasze kołdry i poduszki
pozostały u cioci w Katowicach. Przywiozłyśmy tylko jaśki i
bieliznę pościelową, bardzo piękną, z koronkowymi wstawkami.
Pomagam Mamie jak mogę i rozwieszam w szafie nasze ubiory. Przez
cały czas nie odzywamy się do siebie, a ja udaję, że nie widzę,
jak po twarzy mamy spływają łzy. Chce nam się pić i marzymy o
gorącej herbacie. Przy łóżku wisi elektryczny dzwonek. Przyciskam
guzik i po chwili zjawia się pani domu. Jest mile uśmiechnięta,
lecz jej oczy patrzą na nas zimno i z niechęcią. Mama pyta, gdzie
można zagrzać wodę na herbatę? Niemka zaskoczona doskonałą
niemczyzną Mamy, błyskawicznie zmienia sposób bycia i uprzejmie
sama przynosi nam czajnik pełen wrzącej wody. Nagle robi się
bardzo rozmowna, wypytując nas o podróż i dziwi się, że Ojciec
nie zajął dla nas jakiejś willi, których tyle stoi opuszczonych
przez właścicieli. Niezbyt taktownie dopytuje się, czy zamierzamy
zatrzymać się tu na dłużej, bo o niej tłoczno, a my z pewnością
potrzebujemy wygód. Mama odpowiada chłodno, że tylko chwilowo
korzystamy z jej gościny, bo po powrocie Ojca, zaraz się
wyprowadzimy.
Całą
rozmowę rozumiem niemal dosłownie, bo w czasie okupacji osłuchałam
się z językiem „rasy panów”. Czasami bawiłam się z moją
imienniczką Gizelą, córką austriackiego aptekarza, który
uratował mi życie, dając szczepionkę, kiedy zachorowałam na
dyfteryt i odmówił przyjęcia zapłaty. Widać Niemce spadł kamień
z serca i zaraz nabrała lepszego humoru. Zaczęła się zachwycać
naszą pościelą i współczuła nam, że nie zastałyśmy Ojca.
Nieustannie zadawała nam jakieś pytania. Ta jej ciekawość
zdenerwowała Mamę, gdyż kobieta nie powodowała się sympatią,
lecz miała jakiś inny, ukryty cel. Mama, z natury bardzo życzliwa,
umiała zachować się wyniośle i oficjalnie, dając tym Niemce do
zrozumienia, że pragniemy być same. Nareszcie zrozumiała i się
wyniosła, życząc nam dobrej nocy.
Rzucam
się na łóżko i tłumiąc głos rogiem pierzyny, duszę się
łkaniem.
-
Mamusiu, wracajmy do Rzeszowa! Ja nie chcę tu zostać! Chcę do
domu! Do domu!
Rozczarowanie,
jakie mnie spotkało, w zetknięciu się moich pogodnych marzeń z
ponurą rzeczywistością, przeradza się w agresję. Biję pięściami
w poduszki i coraz gwałtowniej zalewam się łzami, tarzając się
po łóżku w ataku histerii. Mama, choć tak samo zawiedziona jak
ja, nie pozwala sobie na słabość. Surowo obiecuje dać mi klapsa i
poleca umyć się w miednicy. Z dzbanka stojącego na umywalce,
nalewam wody i muskam palcami twarz, imitując mycie. Mama spostrzega
tę moją oszczędną toaletę i uśmiecha się kącikiem ust, ale
nic nie mówi. W tym mieszkaniu z pewnością jest łazienka, lecz
wolimy jej nie szukać, żeby znowu nie natknąć się na Frau W.
Kładziemy
się obie do zimnego łóżka. W pokoju jest bardzo chłodno, a
przecież przy bramie widziałam sporą stertę węgla. Jednak nikomu
nie chciało się zapalić w piecu, czy posprzątać w pokoju na nasz
przyjazd. Jest to taka mała demonstracja niezadowolenia z naszego
przybycia. Mama gasi lampkę i pokój pogrąża się w ciemności.
Leżymy mocno przytulone do siebie i nadsłuchujemy. W całym domu
panuje grobowa cisza, jakby nikt tutaj nie mieszkał. Z sąsiedniego,
nie zajętego pokoju, dolatuje tykanie wielkiego zegara, a jego
dźwięczne uderzenia odmierzają godziny nocy. Nie jestem już
śpiąca, senność uleciała, pozostało tylko zmęczenie i ból
głowy. Wraz z ciemnością narasta we mnie strach. Boję się tego
obcego, nieprzyjaznego domu i jego gospodyni. Niepokoją mnie te
drzwi prowadzące do frontowego, pustego pokoju. Drzwi od przedpokoju
i mieszkania rodziny Frau W. Mama zamknęła na klucz, lecz te klucza
nie posiadają. Lękam się coraz więcej i szeptem proszę Mamę,
żeby zaświeciła lampkę. Znajdujemy się w obcym domu, a czasy są
niebezpieczne, zewsząd grozi śmierć.
Przemieszczanie
się setek tysięcy ludzi, to raj dla zbrodniarzy, szukających
bezpiecznego schronienia. Poza tym, włóczy się mnóstwo ludzi
szalonych, psychopatów i zboczeńców, zbiegłych ze szpitali i
więzień. Porucznik A. wspominał, że w pobliżu znajduje się tak
zwany „Krasnyj Gorod”, zajęty przez stacjonujące w mieście
wojsko radzieckie. To bardzo niemiłe sąsiedztwo i w duchu czuję do
Ojca pretensje. Mógł zająć jakąś willę lub większe
mieszkanie, sam lub z kolegą z RKU. Głośno zadaję Mamie pytanie,
dlaczego tak nie postąpił?
-
Przecież znasz ojca. Nigdy nie potrafił zajmować się sprawami
domowymi. Najpierw zajęty był konspiracją, a teraz w wojsku
ciągle przebywa w terenie.
Niestety, Mama również nie jest osobą chciwą dóbr doczesnych i
zadowala się małym. Dzięki tym szlachetnym ale niepraktycznym
cechom charakteru, rodzice nigdy niczego się nie dorobili, chociaż
inni wywozili stąd fortuny i opływali w dostatki.
Nie
pamiętam, jak długo leżałyśmy w milczeniu, może godzinę lub
dwie. Naraz sztywnieję i szeroko otwartymi oczami wpatruję się w
niepokojące mnie drzwi. Widzę wyraźnie, jak duża ozdobna klamka
wolno się porusza. Jednocześnie słyszymy obie delikatne
trzaśnięcie podłogi pod czyjąś stopą. Zrywamy się z łóżka.
Mama mocno obejmuje mnie ramieniem i zdławionym głosem pyta: „Kto
tam?” Cisza. Klamka przestaje się poruszać i słychać czyjeś
lekkie kroki szybko się oddalające.
Chwytamy
krzesła, stolik i barykadujemy drzwi. Ale nie jest to żadna
przeszkoda dla tego, kto chciałby te drzwi sforsować. Jednak ta
nędzna osłona dodaje nam nieco otuchy Zapalam górną lampę, bo i
tak nie zamierzamy spać tej nocy. Siedząc na łóżku zastanawiamy
się, kto próbował wejść do naszego pokoju i po co? Dla zamożnej
Niemki, to co posiadamy, nie przedstawia dużej wartości. Dla
płaszcza z lisem, nie zaryzykuje bliższej znajomości z milicją, a
nawet z Urzędem Bezpieczeństwa, bo zamach na rodzinę oficera
polskiego, skończyłby się dla niej fatalnie. Mama zapewnia mnie,
że jest to dalsza demonstracja niechęci i próba wypłoszenia nas z
tego mieszkania. Tylko dlaczego? Przecież nasza obecność zapewnia
Niemcom bezpieczeństwo i spokój, a także użytkowanie mieszkania,
bo władze miejskie mogłyby natychmiast kogoś jej dokwaterować. W
mieście brakuje żywności, opału, dosłownie wszystkiego, a Polacy
mają miękkie serca i można z nimi pohandlować, czy wyprosić coś
dla dziecka. Widocznie Frau W. ma poważne powody, żeby nas sobie
nie życzyć.
W
myślach przenoszę się do naszego cichego, pogodnego domu w
Rzeszowie, gdzie było mi tak dobrze, chociaż nie był to dom moich
rodziców, tylko dziadków. Z początkiem 1945 roku, wojska
radzieckie, razem z ochotnikami polskimi, przypuściły szturm na
Cytadelę Poznańską, zaciekle broniącą przez elitarne jednostki
niemieckie. Twierdza bombardowana z powietrza i ostrzeliwana z
najcięższych dział, płonęła i rozsypywała się w gruzy. Wraz z
nią obracało się w popiół nasze mieszkanie tak piękne, że
nazywane było przez gości ”bombonierką”! Palił się mój
biało-niebieski pokój dziecinny, wypieszczony przez Mamę, gdzie
miałam spędzać lata radosnego dzieciństwa. W rzeczywistości
spędziłam w nim zaledwie kilkanaście godzin przed tułaczką,
zakończoną w małym, ponurym Bolesławcu. Po klęsce wrześniowej,
na dziedziniec Cytadeli spędzono polskich oficerów i żołnierzy z
pułków poznańskich, uczestników obrony Warszawy, wziętych tam do
niewoli. Wśród nich znajdował się Dziadek Michał i wuj
Władysław. Obaj wpatrywali się w okno naszego mieszkania i
stojącego w nim niemieckiego dowódcę Cytadeli. Stał wyprostowany,
na tle koronkowych firan i różowych jedwabnych zasłon, patrząc z
wyniosłą miną na zabiedzonych polskich jeńców.
Pociągam
nosem, bo zbiera mi się na płacz. A tak marzyłam o spokojnym
wypoczynku. Mama pociesza mnie mówiąc, że to tylko chwilowa
przykrość, bo prędko się stąd wyprowadzimy i urządzimy sobie
prawdziwy rodzinny dom. Chcę w to wierzyć, ale jakoś nie mogę.
Dokoła panuje cisza, lecz już nie dajemy się zwieść pozorom.
Postanawiam, że w razie napaści, wychylę się przez okno i będę
wzywała głośno pomocy. Mama uśmiecha się sceptycznie. Przecież
Polaków w pobliżu nie ma, a Niemcy nie kiwną palcem w naszej
obronie.
Niespodziewanie
wybucha strzelanina. Pod oknami słuchać krzyki, tupot nóg, hałas
się zbliża, a po murze bije seria z automatu. Do bramy ktoś
zaczyna się uporczywie dobijać. O Jezu! Mama gasi natychmiast
światło i obie przyklękamy, aby uniknąć zranienia. Słyszymy
krzyki, potem jęki, ktoś wyje, nie wiadomo w jakim języku. Znowu
słychać strzały, z przeraźliwym brzękiem wylatuje jakaś szyba,
rozbijając się na chodniku. Kulimy się pod ścianą, odmawiając
szeptem pacierz. Powoli się ucisza. Mama ostrożnie podchodzi do
okna, idę za nią jak cień. Ale w tych egipskich ciemnościach
niczego nie widzimy. Przez chwile nadsłuchujemy, potem zmarznięte
kładziemy się do łóżka.
Boże,
kiedy ta koszmarna noc się skończy? Zegar wybija trzecią nad
ranem, a czas wlecze się w żółwim tempie. Tej nocy czekały nas
jeszcze dwie podobne awantury. Mimo piekielnego hałasu, Niemcy
zachowywali się cicho, jak mysz pod miotłą. „Dziki Zachód”
przestał mi się podobać. Okazało się, że naprawdę zasługuje
na swoją nazwę, ale mnie to już wcale nie bawiło. Obawiałyśmy
się zasnąć przekonane, że może to być ostatni sen w naszym
życiu. Dopiero gdy zaczęło świtać, trochę się zdrzemnęłyśmy.
Porucznik A. dotrzymał słowa i zjawił się około dziewiątej
rano. Zastał nas zmęczone, niewyspane, przestraszone i złe.
Wysłuchawszy naszej jeremiady, pokiwał tylko głową.
-
Codziennie zdarzają się takie awantury. To dopiero początki i
trudno od razu zaprowadzić porządek w mieście. Trzeba się
przyzwyczaić, bo inaczej tutaj nie wytrzymacie. W tym domu jesteście
bezpieczne. Rosjanie tu nie wejdą, bo na murze wisi tablica, że
kwaterują tu oficerowie polski i radziecki. To was uchroni przed
napaścią.
Okazało
się, że niekoniecznie groziła nam napaść z zewnątrz. Jak bardzo
się porucznik mylił, dowiodły to czekające nas wydarzenia,
zakończone potem głośnym procesem we Wrocławiu i kilkoma wyrokami
śmierci. Frau W. przyszła powiedzieć nam: „Guten Tag.” Mama
patrząc na nią surowo, spytała ostro, kto próbował wejść nocą
do naszego pokoju? Niemka uniosła brwi w udanym zdumieniu.
- Ależ
to niemożliwe. - oświadczyła z przekonaniem. - W tym mieszkaniu
są tylko kobiety i dwoje małych dzieci. Musiała się pani
przesłyszeć.
Mama z
równą stanowczością stwierdza, że obie słyszałyśmy kroki i
widziałyśmy poruszającą się klamkę.
- Nein,
nein! Pani się myli, przecież wszyscy mocno spaliśmy. Nikt nie
słyszał żadnych hałasów. Te podłogi nocami trzeszczą pod
wpływem wilgoci. Często sama ulegam złudzeniu, że ktoś chodzi.
Nie było
sensu z nią dyskutować, więc Mama udaje, że została przekonana.
Ponieważ wcale nie znamy miasta, porucznik A. służy nam za
cicerone i prowadzi nas do RKU na śniadanie. Tam też miałyśmy
codziennie jadać w stołówce obiady. Dzień był jasny i
słoneczny, niebo niebieskie i bezchmurne. Z wielkich kasztanowców i
lip oraz wysokiej brzozy, rosnących opodal domu, spadały na ziemię
pożółkłe liście, tworząc brunatny kobierzec. Na ulicy jesteśmy
sami, bo w pobliżu nie widać ludzi. Idziemy powoli, przypatrując
się śladom wojny widocznym na każdym kroku. Na wprost naszego
domu, wznosi się fasada kościoła ewangelickiego, wyrastająca z
potężnych średniowiecznych murów. Kościół jest kompletnie
splądrowany, jego wysoka pseudogotycka wieżyca była widocznie
punktem obserwacyjnym, bo cała posiekana jest odłamkami. Obok dwóch
jednopiętrowych domów, zachowało się kilka innych budynków, ale
domy są puste i zdewastowane. Właściwie ta ulica, ( Kubika) miała
szczęście, bo żadna kamienica nie została zburzona. Lecz nieco
dalej, na dzisiejszej ulicy Kutuzowa i Pierwszego Maja, większość
domów leży w gruzach. Ocalałe kamienice nie posiadają ani drzwi,
ani okien, a ściany posiekane są kulami. Meble, sprzęt
gospodarczy, a nawet odzież, wywleczone są na ulicę, jak
wnętrzności trupa, plącząc się nam pod nogami. Co chwilę
potykamy się o jakieś garnki, rozbite talerze i połamane sztućce.
Tutaj
widać wyraźnie ślady rabunku. W tunelu prowadzącym na Rynek, wisi
na jednym gwoździu tablica z nazwą ulicy:„Nicolai Strasse” -
sylabizuję mozolnie. Domy są puste, straszą tylko czarnymi
dziurami po pociskach. Sklepy mają rozbite szyby wystawowe, a na
ulicy poniewierają się resztki towarów. Nieprzyjemnie zgrzyta pod
nogami rozbite szkło. Na jednej z wystaw, w sklepie obok tunelu,
zachował się manekin kobiecy. Stoi na poranionych kulami nogach, z
jedną ręką urwana i prezentuje na sobie strzępy munduru
BDM.(Związek Niemieckich Dziewcząt, pełniący często funkcje
Pomocniczej Służby Kobiet) Bezmyślnie uśmiechnięta twarz
manekina i staranna fryzura, sprawiają dosyć upiorne wrażenie. W
innym sklepie, dostrzegam kasę pancerną rozbitą pociskiem z
działa. Z jej wnętrza wysypują się banknoty już bez wartości,
nikomu niepotrzebne.
Śliczny
Rynek o zachowanej średniowiecznej zabudowie, niemal cały leży w
gruzach. Ocalała jedynie część strony północnej i dwa domy pod
zabytkowym kościołem katolickim, cudem zachowanym. W jednym z domów
mieści się hotel „Piast”, w następnym, pierwsza w mieście
restauracja z dansingiem „Lwowianka”, której właścicielem jest
porucznik A. Ocalała także ulica Kościelna. Lecz od strony banku i
nie istniejącego już przedłużenia ulicy Polnej, a dalej
Tyrankiewiczów, ul. Bankowej, Opitza, Brody, wszystko zajęte jest
przez wojska radzieckie. „Krasnyj Gorodok” obejmuje centrum
miasta i jest to dzielnica bardzo niebezpieczna. Często wychodzą z
niej uzbrojeni po zęby żołnierze, zwykle pijani, i wałęsają się
po ulicach, strzelając, albo rabując przechodniów. Ta enklawa
rządzi się własnymi prawami, a Polacy nie mają tam wstępu.
Ludzie starannie i z daleka omijają te dzielnice.
Miasto
jest prawie bezludne. Jeżeli już ktoś się pojawi, to z pewnością
jest to żołnierz albo Niemiec. Ci ostatni, zwracają na siebie
uwagę jakimś szczególnym zachowaniem, bo przesuwają się
bojaźliwie boczkiem, jakby obawiali się kogoś potrącić.
Mężczyźni noszą na sobie przeważnie resztki mundurów i część
odzieży cywilnej. Na głowach mają czapki wojskowe, z zerwanym
godłem. Nieliczni Polacy giną w masie żołnierzy i tubylców.
Porucznik A. powiada, że w całym powiecie jest nas nie więcej niż
trzystu Polaków! Oprócz Niemców, Rosjan i Polaków, są w
Bolesławcu także Włosi, więźniowie filii obozu koncentracyjnego
Gross Rosen, znajdującej się na terenie Zakładów Chemicznych
„Wizów,” i w „Hance”, byłej niemieckiej Concordii.
Na
środku Rynku stoi piękny ratusz, na szczęście niewiele
uszkodzony. Ponad ruinami ul. Prusa, dostrzegam wysmukłą,
pseudogotycką wieżycę kościoła Ewangelickiego, nasz znak
rozpoznawczy. Miasto jest straszliwie zrujnowane. Całe dzielnice
leżą w gruzach, a resztę zniszczył ogromny pożar. Czarne kikuty
spalonych domów sterczą w błękitne niebo, a ściany zapadły się
aż do piwnic. Gdzieniegdzie potężne wybuchy bomb kruszących,
wywaliły całe sterty gruzów, zasypując ulice.
Podobno
sprawcami pożaru miasta byli Rosjanie, ale ja do dzisiaj w to nie
wierzę. To Niemcom zależało na tym, żeby nie zostawić po sobie
jednego całego domu. Wycofujące się wojska niemieckie, niszczyły
i paliły za sobą wszystko, aby pozostawić nieprzyjacielowi gołą,
spaloną ziemię. Takie były rozkazy dowództwa niemieckiego i
samego Hitlera. Przechodzimy wąskimi ścieżynkami pośród ruin, na
których z trudem mogą minąć się dwie osoby. Nocą przejście
tymi ścieżkami jest niemożliwe. Na dzisiejszej ulicy Daszyńskiego,
naszą uwagę zwracają ruiny jakiegoś pałacu. Wspaniałe marmury
pokrywają resztki ścian, a w gruzach walają się szczątki posągów
i zbitych witraży, zdobiących niegdyś wielki westybul. Pałac był
domem Hoffmana, właściciela ogromnej fabryki, której trzy wysokie
kominy widzimy za dworcem. Pałac zajmował cały róg ulic
Daszyńskiego i Tamki. Na małym skwerku przed dworcem kolejowym,
widać kilka bezimiennych grobów. W budynku, gdzie mieścił się
potem hotel robotniczy Zakładów Chemicznych „Wizów”,
zorganizowano mały szpitalik.
RKU
znajduje się w dużej pięknej willi, stojącej pośród strzyżonych
trawników i klombów kwiatowych, pełnych kwitnących wiosną
irysów, pomarańczowych lilii, łubinów i piwonii. Latem
wynosiliśmy tam fotele, stoliki, i całe towarzystwo zasiadało
pośród ozdobnych krzewów i kwiatów. Był nawet natrysk z zimną
wodą! Na klombach rosły śliczne różowe karłowate różyczki,
podobnych nigdzie już nie widziałam. Przy żwirowanych alejkach
kwitły nawet fiołki, kaczeńce i forsycje, pomiędzy niewielkimi
szpalerami bukszpanowymi. Ogród zniszczono, budując w tym miejscu
jakiejś ohydne budy. Ilekroć teraz przechodzę tamtędy, jest mi
bardzo przykro, bo jeszcze pamiętam jak tam było pięknie.
Kiedy
nareszcie dochodzimy do RKU, jestem już bardzo głodna. Przed bramą
stoi wartownik. Poznał nas i z uśmiechem salutuje. Stołówka
znajduje się na pierwszym piętrze mieszkalnego budynku przy ul.
Polnej 8. Siadamy przy długim stole przykrytym ceratą i po chwili
dostajemy kawę zbożową z mlekiem, chleb ze smalcem i pastą ze
śledzia, słoną jak Wieliczka. Dziś wyjątkowo otrzymujemy
śniadanie, bo jeszcze nie odebrałyśmy od kwatermistrza suchego
prowiantu. Od jutra będziemy tu przychodzić tylko na obiady. W
dziale prowiantowym przyjmuje nas sierżant, niski i okrąglutki jak
piłeczka. Ma poczciwe niebieskie oczy i pucułowatą buzię aniołka
z wąsami. Z półki zdjął duże tekturowe pudło i zaczął
pakować prowiant, składający się z razowego chleba, kawy
zbożowej, puszki smalcu, cukru, soli, marmolady i twardego jak deska
suszonego dorsza! Obładowane jak wielbłądy, podziękowałyśmy i
skierowałyśmy się do drzwi, ale widocznie sierżant użalił się
nade mną, bo dorzucił - tak z dobrego serca - puszkę mielonej
wieprzowiny, tabliczkę czekolady i skondensowane mleko z UNRY. ( tak
naprawdę wcale nie użalił się nade mną, tylko urzekła go uroda
Mamy!)
Wracamy
do stołówki na obiad. Na widok znienawidzonej zupy ziemniaczanej,
wpadam w rozpacz w ciapki! Przez całe lata okupacji, ta nieszczęsna
zupa pojawiała się niemal codziennie na naszym stole. Przysięgłam
sobie uroczyście, że po wojnie nigdy więcej nie wezmę jej do ust.
Akurat! Nie oczekiwałyśmy z mamą jakichś luksusów, pulardy ze
szparagami, czy innych wymyślnych dań, ale grochówka na boczku,
krupnik czy pomidorowa, byłyby mile widziane. Niestety, musimy zjeść
tę ziemniaczankę. Bardzo zły prognostyk! Jesteśmy osłabione
długą podróżą i przygnębione widokiem zrujnowanego miasta, w
którym przyjdzie nam żyć. Z lękiem myślimy o czekającej nas
nocy w domu Frau W. A tu jeszcze ta ziemniaczana! Spuszczam głowę
i solę łzami i tak przesoloną już zupę.... Na drugie danie był
dorsz, który cuchnął podejrzanie, ziemniaki i twardawa kapusta.